Polskie powstanie 1914 – droga do Niepodległości
Rok 1914 to dla świata czas wybuchu wielkiej wojny. Dla nas ów rok wiąże się z początkiem akcji, która doprowadziła do czegoś, o czym marzyły kolejne pokolenia Polaków – do niepodległości.
Świt 3 sierpnia 1914 r. Granicę rosyjsko-austriacką przekracza patrol kawaleryjski. Kawaleryjski tylko z nazwy, gdyż nie dosiada koni, a mundur ma na sobie tylko dowódca. Siedmiu mężczyzn jedzie dwoma wozami. Są jak siedmiu samurajów z filmu Kurosawy lub siedmiu rewolwerowców ze słynnego westernu. W obu historiach zapisanych na celuloidzie i należących do klasyki kina chodziło o wyzwalanie wioski spod ucisku bandziorów. Podobna figura – można by rzec: quasi-literacka, gdybyśmy nie mieli do czynienia z faktami historycznymi – powstała w wyniku rozkazu Józefa Piłsudskiego. Siedmiu ułanów wkroczyło do Królestwa jako forpoczta polskiego wojska. Są to: dowódca Władysław Belina-Prażmowski, Zygmunt Bończa-Karwacki, Stanisław Grzrnot-Skotnicki, Stefan Hanka-Kulesza, Janusz Głuchowski, Ludwik Kmicic-Skrzyński i Zdzisław Jabłoński.
Udają się najpierw do dworu w Goszycach, gdzie spotkają Zofię Zawiszankę. Stają na niewielki popas. Szykują broń, konie, mundury. To początek „naszych bojów”, które koniec swój znajdą 11 listopada 1918 r., kiedy ojczyzna odzyska wolność, całość, niezawisłość. Jadą więc na razie polscy ułani w stronę Jędrzejowa. Chcą pogonić kota Rosjanom, którzy jednak na samą wieść o zbliżającym się wrogu dają dyla. Już samo takie wspomnienie jest wiele warte. Tak jak i ta chwila, gdy cała siódemka leży w zbożu, wypatrując konnicy rosyjskiej, a gdy ta nadjedzie, wypadają na nią z zaskoczenia i… Rosjanie natychmiast podają tyły.
Tego samego dnia w Oleandrach Komendant Józef Piłsudski mówi do oddziałów Związków i Drużyn Strzeleckich: „Odtąd nie ma strzelców ani drużyniaków. Wszyscy, co tu jesteście zebrani, jesteście żołnierzami polskimi. Znoszę wszelkie oznaki specjalnych grup. Jedynym naszym znakiem jest odtąd Orzeł Biały. Dopóki jednak nowy znaczek nie zostanie wam rozdany, rozkazuję, abyście zamienili ze sobą wasze dawne oznaki, jako symbol pełnej zgody i braterstwa, jakie muszą wśród żołnierzy polskich panować. Niech strzelcy przypną do czapek blachy drużyniaków, a oddadzą im swoje orzełki. Wkrótce może pójdziecie na pola bitew, gdzie, mam nadzieję, zniknie najlżejszy nawet cień różnicy między wami”.
Przed nim stoi kompania piechoty. Pierwsza Kadrowa. Stu czterdziestu czterech ludzi gotowych iść za dowódcą na śmierć i życie. Kompania piechoty, która stanie się zalążkiem wolnej Polski. Za chwilę ruszy w bój. Zacznie się kolejne polskie powstanie...
Rozgorzał w ostatnich miesiącach na nowo podjęty spór o sens naszych powstań narodowych. Najpierw rozpaliła go sprawa okrągłej rocznicy powstania styczniowego. Potem w sierpniu oliwy do ognia dolała książka Piotra Zychowicza szkalująca powstanie warszawskie i przykładająca temu zrywowi łatkę obłędu. Podobnie jak w wieku XIX, a przecież i w trakcie samych insurekcji, w opinii patriotycznej nastąpił podział, rozdarcie na dwa obozy. Gdyby sięgnąć do terminologii roku 1863, znowu zaczęli się pieklić „biali” na „czerwonych” i vice versa. Nic nowego. Przy wylewaniu kubłów argumentów na zwolenników myśli powstańczej nie zapomniano podkreślać, że właściwie wszystkie nasze zrywy były przegrane i przyniosły Polsce jedynie kolejne represje, a także coraz gorsze warunki niewoli. Jednocześnie nikt nie jest w stanie udowodnić, że inna droga byłaby lepsza. Z tego prostego powodu, że nie da się przeprowadzić symultanicznego eksperymentu historycznego, w którym Polska ze swoją specyfiką miałaby trwać ponad sto lat w stanie niewoli, bez ruchów powstańczych, a na koniec dźwignąć się z okowów dzięki jakiemuś nagłemu przypływowi patriotycznej krwi.
W dodatku krytyka decyzji o wybuchu powstania z zasady jest obarczona błędem posthistorycznej analizy, w której nawet umysł naukowo do tego przygotowany może popełniać błędy wynikające z nadwiedzy w stosunku do bohaterów wydarzeń. W toku wielu krytycznych głosów częstokroć można było napotkać takie, które wskazywały, że jedyne wygrane polskie powstania miały miejsce w Wielkopolsce.
Obchodzimy kolejne Święto Niepodległości. Samo w sobie jest ono jednym z ważnych argumentów za tym, że ciąg polskich ruchów wyzwoleńczych, pewien tlący się i wybuchający nowymi erupcjami ruch irredenty państwowej, doczekał się w końcu radosnego zakończenia.
Jednocześnie tuż przed nami – niezwykła rocznica. Rok 1914 to dla całego świata rok wybuchu wielkiej wojny. Jednak o ile większość obserwatorów z namiętnością rozpatrywać będzie następstwa strzału wykonanego w Sarajewie przez Gawriła Principa, o tyle dla nas ów rok wiąże się z początkiem akcji, która doprowadziła do czegoś, o czym marzyły kolejne pokolenia Polaków rozdzielonych granicami państw. Gdy Pierwsza Kadrowa wyruszyła z krakowskich Oleandrów o świcie 6 sierpnia 1914 r., rozpoczęło się kolejne polskie powstanie. Akcja bojowa miała wszelkie jego cechy i przez niektórych historyków tak też jest nazywana - jako „powstanie”. O tyle jednak, o ile raczej nie budzi wątpliwości kwestia przyznania racji stwierdzeniu, że sierpień 1914 r. to de facto kolejna insurekcja, dokonywana w dodatku w warunkach wymarzonych, gdy zaborcy wzięli się za łby, to jednak późniejszy los naszej armii nie jest uznawany za dalszy ciąg tej samej walki powstańczej. Właściwie nie wiadomo dlaczego. Być może z tego względu, że nie powstała taka tradycja historyczna w II Rzeczypospolitej. Choć ciągłość myśli insurekcyjnej była wyraźnie przez samego Marszałka podkreślana. Dla niego i wielu innych 11 listopada 1918 r. był zwieńczeniem dzieła przodków. Pisał w roku 1932 Marian Dziędzielewicz: „Po upadku powstania roku 1863 bohaterowie walki cierpieli niedostatek lub żyli w katorgach, ale stokroć więcej bolała ich niewdzięczność tych rodaków, którzy unikali ich ze strachu przed władzami zaborczymi i represjami. Nasi bojownicy wolności jakże często musieli ukrywać blizny ran, gdyż w przeciwnym razie zostaliby wyklęci. Dopiero Komendant Józef Piłsudski przyznał im prawa wojowników narodowych i dał zaopatrzenie materialne”.
Sierpień roku 1914 to wybuch powstania polskiego. Już sam ów piękny akt przepięcia orzełków, wskazania żołnierzom celu, który Piłsudski stawiał sobie od lat – odzyskanie niepodległości – był widomym jego znakiem. Nie było innego. Jedyną rzeczą, jaka interesowała Komendanta, była polska racja stanu. Wszystko jej podporządkował. Śnił o Polsce. Oni, ta pierwsza kompania, śnili razem z nim.
Tak wspominał jeden z siódemki, przyszły dowódca naszej kawalerii, Belina-Prażmowski: „Na noc stanęliśmy w polu pod wsią Prętocinem, ubezpieczając się jednym posterunkiem od strony Prętocina-Słomnik. Noc była ciemna. O świcie nasz posterunek zauważył w odległości paruset kroków posterunek nieprzyjacielski […]. Wobec tego wysłałem ponownie na zwiady i dla wyjaśnienia sytuacji Janusza i Bończę. Po powrocie zameldowali mi, że w Prętocinie odległym od nas o pół kilometra stoi szwadron pograniczników, że już są zaalarmowani i mają niezwłocznie opuścić wieś. Kazałem włożyć bagnety na broń i w tyralierze pomaszerowaliśmy na Prętocin. Szwadron nieprzyjacielski opuścił wieś bez strzału w kierunku wschodnio-północnym. Gdy przechodziliśmy koło kościoła, miejscowy ksiądz stał na wzniesieniu i żegnał nas krzyżem”.
To błogosławieństwo krzyżem – jak z grafik Grottgera wzięte. I czy nie grottgerowski jest zapis w pamiętniku Zawiszanki, która gościła tych pierwszych polskich ułanów? „Po odbytej odprawie poszli chłopcy do kuźni ostrzyć bagnety. Niezwykły ten widok zrobił ogromne wrażenie w całym folwarku – a mnie przypominała się żywo scena kucia kos z »Kościuszki pod Racławicami«. Więc to nie sen, nie literatura, ale prawda żywa? Poranne słonce ślizga się po ostrzu stali…”.
Pierwsza polska siódemka wróciła 6 sierpnia o świcie. A potem cała kompania stała w milczeniu, na baczność. Komendant chodził przed nimi i do każdego coś powiedział. Serca im łomotały. Wreszcie ruszyli. I w tej ciszy niezwykłej, po raz pierwszy od tylu lat, o bruk załomotały buty polskich żołnierzy. A kiedy dotarli do słupów granicznych, rozbiorowych, zaczęli je wywracać.
Bolesław Wieniawa-Długoszowski napisał potem: „Odtąd już nie maszerowaliśmy, ale nas coś niosło - coś porywało”. Niosło ich coś niezwykłego – miłość do ojczyzny. Miłość niezwykła, pielęgnowana, hołubiona w patriotycznych polskich domach. Ona była siłą.
Po przekroczeniu granicy znaleźli się w tej części dawnej Rzeczypospolitej, która została zabrana przez Rosję.
„Kiedy stanęliśmy na szczycie wzniesienia, skąd szeroki roztaczał się widok na północ, na Królestwo, Kasprzycki zatrzymał i sfrontował kompanię, a stanąwszy przed frontem, zwrócił się do nas z następującymi słowami: »Koledzy! Weszliśmy na ziemię Królestwa Polskiego jako pierwszy od 1831 r. oddział regularnego wojska polskiego. Powitajmyż tę ziemię po żołniersku!
– Baczność! Zakończył swe przemówienie już tonem komendy. – Prezentuj broń! Kompania w prawooo - patrz! «,
Stanęliśmy wyprężeni, z karabinami usztywnionymi u lewego boku, spojrzeniem żołnierskim, jak za Wodzem naczelnym, tak po ziemi przed nami leżącej, po ziemi kochanej wodząc. Naprzeciw nas, za skrętem w dół spływającej szosy, w dwurzędzie, niby kompania honorowa na nasze powitanie wysłana, słała się aleja smukłych, strzelistych – rzekłbyś – również »na baczność« wyciągniętych topoli. Żarkie, wysoko już na niebie stojące słońce kładło swe błogosławiące promienie na tej ziemi, jakby w dreszczu oczekiwania zastygłej, na jej łanach złotych i łąkach szmaragdowych, na ukrytych wśród ciemnych sadów wioskach, na widniejącym na horyzoncie sosnowym lasku, zwierciadliło się w stawie opodal i w skocznych pętlach rzeczułki, a pewno i w naszych dygocących entuzjazmem sercach, jak w rozkołysanych pierwszym podmuchem wojennej zawieruchy, najwyższych falach morza Polski”.
Poszli w stronę Kielc. Po drodze witały ich obojętność i pozamykane okiennice. Obojętność... W samych Kielcach już nieco większy entuzjazm. I po raz pierwszy w tej opustoszałej, pozostawionej przez umykających Moskali ziemi pojawiła się Polska. O tej radości, niezwykle trudnej do opisania, niech świadczą słowa z pamiętników. Takie jak młodziutkiego Wicka Solka, który oczekiwał nadejścia polskich żołnierzy. A gdy ich zobaczył, nie wierzył własnemu szczęściu.
„Coś mnie chwyciło za gardło, że ani słowa wydobyć nie mogę, śliny przełknąć. [...] Sztab stanął w gmachu gubernialnym. Przed gmachem grupa kawalerzystów. Jeden z nich na koniu stoi pod samą dzwonnicą z karabinkiem opartym na kolanie, w szaroniebieskim mundurze, w maciejówce z orzełkiem – piękny junak, model żołnierza polskiego – Wieniawa”.
Pierwsza Kadrowa to był zalążek. Początek nie tylko armii, lecz także przyszłe kadry mającego powstać państwa. Legiony zaś... były czymś więcej niż tylko wojskiem. Legiony to było zjawisko. Jakiś niezwykły, niebywały polski Duch ożywiał to nasze wojsko. Nawet austriaccy lekarze twierdzili, że Polacy z Legionów zachowują się w lazarecie inaczej niż pozostali żołnierze, że chcą jak najszybciej wracać na pole bitwy, nie symulują i mają w sobie przedziwną energię i pogodę ducha.
Tak było, gdyż ożywiała ich nadzieja na wolną Polskę.
Zbyt duża „swoboda myślenia”, jaką wykazywała się Pierwsza Kadrowa w pierwszych tygodniach istnienia, została natychmiast zauważona przez Austriaków. Postanowiono zdusić tę niezależną siłę, podporządkować ją i użyć jako wygodnego narzędzia do własnych celów. Już 16 sierpnia w sali Magistratu Krakowa odbyło się zgromadzenie posłów do parlamentu austriackiego. Został powołany Naczelny Komitet Narodowy. Ten zaś podjął uchwałę o powołaniu do życia Legionów Polskich. I podporządkował je Austrii. W dużej mierze przekreślało to plany i marzenia Piłsudskiego o samodzielności polskich oddziałów. Zaczął się konflikt Komendanta z komendą legionową. I tu właśnie – na ogół – historycy dopatrują się upadku idei powstańczej. Tymczasem, wilczym prawem publicysty, nie poprzez zimny ogląd wydarzeń, lecz patrząc okiem duszy na rozwój wypadków, mam możliwość dokonania własnej, subiektywnej interpretacji. Takiej właśnie, że przecież myśl wyzwoleńcza Piłsudskiego nie tylko nie została stłumiona, ale wręcz doczekała się natychmiastowych działań, które zmierzały ciągle do tego samego celu. Czyli odzyskania niepodległości poprzez walkę zbrojną. Jeśli w Kielcach powołano do życia Polską Organizację Narodową, a we wrześniu 1914 r. w Warszawie powstała Polska Organizacja Wojskowa, przecież trudno zaprzeczyć, że były to działania wymierzone w państwa zaborcze. Szlak bojowy Legionów, a jednocześnie praca konspiracyjna składały się więc de facto na jedno – ciągle trwało w warunkach wojny światowej polskie powstanie. Wszystkie poczynania Marszałka Piłsudskiego, także jego blef, który zastosował, mówiąc w sierpniu o ukonstytuowaniu się w Warszawie Rządu Narodowego (choć tego rządu wtedy nie było), miały charakter powstańczy.
Najdobitniej o jego intencjach mówią wykłady i odczyty o powstaniu styczniowym, jeszcze te sprzed wojny. Wiele razy powtarzane słowa o tym, że należy się szykować na dzień, w którym znowu staniemy do walki. Zurich, zima roku 1914: „... Powstania i ruchy zbrojne są udziałem każdego pokolenia od chwili ujarzmienia Polski. Tak musi być i teraz, gdy nadchodzi nowa próba. [...]. Każde pokolenie polskie musi zdać swój egzamin, teraz przychodzi kolej na nas”.
To niezwykłe, wspaniałe pokolenie polskie walczące w latach 1914-1918 wywalczyło dla nas ojczyznę. Jak byli silni duchowo, czym stały się Legiony, świadczy chwila kryzysu przysięgowego. Wtedy wszyscy posłuszni słowom Komendanta poszli do więzienia za Ojczyznę. Jak i on sam.
A potem wrócił pociągiem. 10 listopada 1918 r. wysiadł... w Polsce. Na stacji Niepodległość.
Każde pokolenie musi zdać swój egzamin. Teraz przychodzi kolej na nas.
Polskie powstania świętowane są zawsze w rocznicę wybuchu. Może idąc tym"tropem, powinniśmy zacząć czcić rok 1914? Rok wybuchu najpiękniejszej polskiej insurekcji. Wygranego powstania!
■ Tomasz Łysiak – fragment wykładu, oparty na artykule „Polskie Powstanie 1914” („wSIECI” nr 44/2013); na ten temat T. Łysiak pisał też w artykule „My Pierwsza Brygada” („Gazeta Polska” nr 46/2013).