Pątniczki z Tajwanu, Kilar i gladiole
W lipcu 2016 r. z okazji Światowych Dni Młodzieży (ŚDM) miały miejsce diecezjalne odwiedziny pielgrzymów, które dostarczyły wielu wrażeń i wzruszeń, i które dla każdej przyjmującej pielgrzymów rodziny miały zapewne różne znaczenia, niekiedy i symboliczne, ponadrealne, a nawet kreujące przyszłość.
W czerwcu 2014 r. skorzystałem z zaproszenia i w gronie przyjaciół wziąłem udział w wycieczce do Chin (ściślej do Chińskiej Republiki Ludowej), specjalnie zaprogramowanej. Wyjazd był dla mnie ważny, bo dzięki niemu, przynajmniej formalnie, zakończyłem zapoznawanie się z krajami otaczającymi Laos – ten Laos, w którym spędziłem sporo ponad cztery lata swego życia. Uzupełniającym moim zamysłem było, aby poznać te pięć krajów z którymi Laos graniczył. Chiny były tym ostatnim – którego nie dotknąłem. Po tej podróży napisałem, a w grudniu 2015 r. wydałem, książkę będącą rodzajem relacji z tej wędrówki pt. „Chińskie przystanki”. Wspomniałem w niej pod koniec, czego mi zabrakło. A zabrakło właśnie kontaktów z Chińczykami, zwłaszcza możliwości spotkania wierzących katolików lub innych chrześcijan oraz możliwości zwiedzenia peryferii Chin, tj. zwłaszcza prowincji Yunan graniczącej swoimi ziemiami z północnym Laosem.
Zaspokajałem ten brak lekturą książki Liao Yiwu pt. „Bóg jest czerwony. Opowieść o tym, jak chrześcijaństwo przetrwało i rozkwitło w komunistycznych Chinach”. Książka wydana w 2014 r. obejmuje 18 spotkań – wywiadów z chrześcijanami, głównie zresztą ze wspomnianej prowincji Yunan. W ten sposób, nie rozmawiając z nikim osobiście, mogłem jednak poznać tamtejsze życie, zwłaszcza jego najbardziej dramatyczne etapy. Czytałem wywiady, w których chińscy chrześcijanie relacjonowali swoje lub bliskich zmagania, a niekiedy męczeńską śmierć za wiarę. Czyż jeszcze mogłem narzekać na poznawczy niedosyt i pragnąć czegoś więcej? Pan Bóg dał wszystko czego oczekiwałem, a nawet ponad to, gdyż żadną miarą nie mógłbym już fizycznie wędrować po dróżkach i górskich ścieżkach prowincji Yunan, która była mi najbliższa, bo dotykała Laosu. Zafascynowany nadto niezwykłymi, tradycyjnymi ogrodami chińskimi, na ostatnim etapie pisania relacji znalazłem swój ogród duchowy w kaplicy Karmelitanek w Bornem Sulinowie. Otrzymałem wszystko i mogłem tylko gorąco dziękować za otrzymane dary. Myślałem, że „przygoda” chińska w moim przypadku jest zamknięta.
Tymczasem w kościele parafialnym pw. Najświętszych Imion Jezusa i Maryi w Katowicach, w Brynowie, poproszono wiernych o przyjęcie pod własny dach pielgrzymów Światowych Dni Młodzieży w Krakowie na kilkudniowy okres przed ich wyjazdem do Krakowa. Bez zwłoki zgłosiłem wolę przyjęcia w imieniu żony i własnym czterech osób.
Na pewnym etapie dostarczanych stopniowo informacji, dowiedzieliśmy się, że pielgrzymi w Katowicach stanowić będą dość jednolitą, choć międzynarodową grupę tj. Wspólnotę Świętego Jana. Szczególnie zaś interesująca była dla mnie wiadomość, że pielgrzymi przybywający do naszej parafii będą – i owszem – z tej Wspólnoty, ale są zarazem Chińczykami – obywatelami Republiki Chińskiej, czyli inaczej z wyspy Tajwan (zwanej kiedyś Formozą). A więc odwiedzą nas „Tajwańczycy” i tego określenia, nie wystarczająco precyzyjnego, będę dalej używał. Nie przypuszczałem, że będzie to dla mnie jeszcze jeden przystanek chiński, jeszcze jedna przygoda z Chinami. Dotarłem do informacji na temat bardzo interesującej i szybko rozwijającej się Wspólnoty Świętego Jana, która zawędrowała także na wyspę Tajwan i to niedługo po powstaniu. Obecnie jest tam czterech braci. Nic o tej Wspólnocie wcześniej nie wiedziałem. Uzupełniłem też wiedzę o historii, aktualnej sytuacji politycznej i zależnościach pomiędzy Chińską Republiką Ludową oraz Republiką Chińską. Jako takie zrozumienie fenomenu historycznego i zależności jest kluczem do wiedzy o tym, jak postrzegają Tajwańczycy (a więc nasi goście) sami siebie w kategoriach obywatelskich i politycznych w dzisiejszych realiach.
*** Po mszy św. o godz. 18.00 w dniu przyjazdu, tj. 19 lipca 2016 r., liczyliśmy na niezbyt długi czas oczekiwania naszych – już w sercach – pielgrzymów. Informacje się zmieniały tak dalece, że kiedy podano dość pewną wiadomość, że grupa wyjeżdża z Częstochowy dopiero o godz. 19.25 wróciliśmy do domu, aby po godzinie wrócić ponownie. Wcześniej jednak zdążyłem się dowiedzieć, że do nas przybędą cztery panny, a nie młodzieńcy, jak to usłyszałem na wcześniejszym spotkaniu. W grupie 47 pielgrzymów z Tajwanu dziewcząt było zresztą więcej niż chłopców.
Na powitanie gości przyjechali nasi wnukowie z Krakowa. Oczekiwałem wraz z grupą parafialną przed kościołem i moim starszym wnukiem Krzysiem. Krzyś wraz z ks. Łukaszem i grupą młodzieży parafialnej dzielnie wymachiwał flagą Światowych Dni Młodzieży. Natomiast wśród oczekujących przed kościołem byli przede wszystkim pozostali organizatorzy z parafii, przedstawiciele rodzin przyjmujących oraz inni parafianie, którzy przybyli po prostu, aby powitać pielgrzymów. Długie oczekiwanie tłumaczyłem sobie miłym sercu przypuszczeniem, że goście nie śpieszą się z odjazdem od naszej Matki Bożej, naszej Czarnej Madonny. Jasna Góra była bowiem pierwszym przystankiem z wielu przewidzianych w ramach harmonogramu spotkań przygotowanych przez naszą diecezję.
Wreszcie się pojawili. Wychodzili zmęczeni, a obok nich rósł stos bagaży wyładowywanych z przepastnych pojemników potężnego francuskiego autobusu. Usiłowałem odgadnąć kto z nich pojawi się pod naszym dachem, patrząc intensywnie na twarze i głowy, z których wiele okrytych było dużymi kapeluszami. Pobyt w kościele nie trwał długo ze względu na późną porę. Powitanie przez naszego proboszcza w języku angielskim i odmówienie modlitwy „Ojcze nasz” w języku chińskim, a konkretnie mandaryńskim (ale tym tradycyjnym, a nie uproszczonym jaki używany jest obecnie w Chińskiej Republice Ludowej) zamknęło część uroczystą. Po modlitwie rozpoczęła się procedura przydzielania pielgrzymów do poszczególnych rodzin. „Obdarowany” Tajwankami, wraz z Krzysiem, który niósł najcięższy plecak, powędrowaliśmy do domu. Byliśmy pod wrażeniem ich grzeczności i serdecznego uśmiechu pojawiającego się ciągle mimo zmęczenia. Obuwie chciały zdjąć już po wejściu do budynku. Pozwoliłem na to dopiero w mieszkaniu – poznałem przecież ten zwyczaj w krajach Dalekiego Wschodu i nie usiłowałem z nim walczyć.
Oddaliśmy pielgrzymom do dyspozycji praktycznie całą południową część mieszkania, tzn. małą sypialnię wraz z samodzielną łazienką, mały pokój służący też jako sypialnia rezerwowa oraz znajdującą się pomiędzy nimi dużą jadalnię. Krzyś, cały czas był pomocny, śmiało oraz sprawnie posługiwał się językiem angielskim. Szybko pojawiła się jakże spóźniona kolacja. Żona przygotowała potrawkę z kurczaka na gorąco – zjedzoną z apetytem. Ale co będzie z akceptacją śniadania to jeszcze nie wiadomo. Nasi goście wciąż byli dla nas zagadką, którą chcieliśmy szybko rozszyfrować, chcieliśmy ich bliżej poznać. To był jednak proces długofalowy, można nawet rzec, że do dzisiaj niedokończony, bo ciągle, teraz korespondencyjnie, poznajemy się nawzajem coraz lepiej i głębiej. Historia każdego człowieka jest tajemnicą przybliżoną na tyle, na ile zechce o tym powiedzieć i na ile wyzwalają to okoliczności. Tak więc postępowaliśmy w tej materii taktownie. Były zresztą dwie trudności: nie wszystkie osoby z wyjątkiem Wen Chi Ou, bardzo dobrze posługiwały się językiem angielskim; sama Wen Chi Ou znała także trochę język francuski, gdyż Wspólnota Świętego Jana jest wspólnotą rozwijającą się na początku głównie we Francji. Drugą trudnością pojawiającą się nieodmiennie każdego wieczoru po ich powrocie był chroniczny brak czasu i zauważalne zmęczenie. A przecież potrzebny był jeszcze czas na skorzystanie z łazienki (jednej na cztery osoby) i czas poświęcony do przygotowania się do wyjazdu w dniu następnym.
*** Nasze pątniczki mieszkają w różnych częściach Taiwanu, ale na wybrzeżu. Ewidentnym wyróżnikiem każdego chrześcijanina jest jego imię uzyskane z okazji chrztu świętego. Tak więc: najdojrzalsza Wei Chi Ou, lat 29, na chrzcie przyjęła imię Adelina (w jęz. polskim raczej Adelajda), Cian Cian Gao, lat 21, otrzymała imię Grace, Fu Yu Hsieh, lat 21, otrzymała imię Flora, a najmłodsza Hui Cih Chen, lat 16, otrzymała imię Teresa. Piszę świadomie „przyjęła” lub „otrzymała”, bo poza jednym przypadkiem chrztu w wieku dojrzałym (Adelina przyjęła chrzest święty w 21 roku życia), pozostałe trzy uczestniczki ŚDM zostały ochrzczone jako małe dzieci. Fenomen z dodawaniem imion świętych patronów jest godny podkreślenia, bo odmienny od naszego, ale również pokazuje rolę i znaczenie tego sakramentu. To nie tak jak w Polsce, gdzie prawie wszystkie dzieci są chrzczone; katolików czy innych chrześcijan na Tajwanie jest jeszcze mało. To nie jest także tak jak w Polsce, w której prawie wszystkie imiona wykorzystywane, będące niejako „w obiegu”, są chrześcijańskie, a ochrzczeni mają swoich patronów. W Chinach czy Japonii, czy innych krajach Dalekiego Wschodu istnieją przecież imiona tradycyjne, wyrastające z danej kultury i one są nadawane dzieciom. Po raz pierwszy zauważyłem dodane imię chrześcijańskie oprócz miejscowego, także na wizytówkach, w Japonii. Zabawnym zbiegiem okoliczności jest, że w trakcie przygotowania mojej wystawy fotografii z Chin, nieco dla zabawy, przetłumaczono moje imię i nazwisko także na język chiński. Pojawiłem się więc na wystawie jako Gao (bo podobne jak Goik, a fonetycznie brzmi jeszcze bardziej podobnie). Tymczasem jest to także nazwisko jednej z uczestniczek – Cian Cian Gao. Dodatkowy powód do pokrewieństwa dusz? Nota bene, choć nazwisk chińskich nie jest wcale tak dużo, to nazwisko Gao jest bardzo popularne, zupełnie inaczej niż Goik w Polsce. Co było jeszcze pięknego w tej małej grupce? To, że najmłodsza szesnastoletnia Tereska otoczona była szczególną opieką. Ona też, wyłącznie z racji „młodocianego” wieku, nie piła w ogóle kawy.
*** Już nazajutrz, że względu na wyjazd do Oświęcimia pobudka była zarządzona na godz. 6.00, ale dziewczyny wstały bez budzenia znacznie wcześniej. Podobnie było i z wnukiem Krzysiem, który przyjechał tylko po to, aby je przywitać i poznać. Dnia 20 lipca przed południem musiał już być w Krakowie. Wyjechał więc na dworzec bardzo wcześnie, pożegnawszy się pośpiesznie. Pozostał jego młodszy brat Adaś. Posiłek poranny, wbrew naszym niepokojom został oceniony bardzo dobrze. Pośród serwowanych produktów największymi wygranymi okazały się białe serki do smarowania oraz ciemne i razowe pieczywo. Również polski chleb otrzymany później przez dziewczęta w Krakowie był chwalony (w korespondencji mailowej). O dziwo, z napojów preferowały wodę i soki, a nie np. zieloną herbatę, nie mówiąc o mleku.
Zaopatrzone przez żonę w suchy prowiant odprowadziłem na zbiórkę przed kościołem – w tym dniu w planie był wyjazd do Oświęcimia (Obóz Zagłady Auschwitz – Birkenau). A na naszej parafialnej Mszy św. o godz. 8.00 – dość znamiennie – pierwsze czytanie to fragment z księgi Proroka Jeremiasza, właśnie o Jego powołaniu, a ewangelia według św. Mateusza obejmowała fragment zawierający przypowieść o siewcy. Jeden i drugi tekst uznałem za znaczący dla mnie tego dnia.
Podczas pobytu w Krakowie
Dzień był też szczególny dla rodziny z innego powodu. Po Mszy św. postanowiłem przygotować mieszkanie specjalnie z okazji rocznicy urodzin żony. Zakupiłem kilkadziesiąt mieczyków koloru czerwonego w dwóch mocnych odcieniach (drugi bardziej purpurowy ) – kolor, według mnie, najbardziej przystający dla mieczyków. Przyniosłem do domu bardzo ciężki snop długich, zielonych łodyg z czerwonymi pąkami, z góry ciesząc się widokiem ustrojonego nimi mieszkania. Wszyscy przecież pamiętamy i z lubością obserwujemy ten fenomenalny gejzer wystrzeliwujących kwiatów na ołtarzach naszych kościołów, w tym okresie. Włożyłem kwiaty do sześciu ogromnych bądź dużych wazonów, które zostały rozstawione w jadalni – tej oddanej czasowo gościom z Tajwanu. Poprzez okna, zwłaszcza te boczne, widoczne były też z ulicy, nawet z odległości. W ten sposób gladiole witały naszych gości z oświetlonych okien przy każdym powrocie wieczorem. Kolor czerwony jest kolorem pozytywnym, lubianym, popularnym i bogatym w symbolikę w Chinach. Oznacza tam wesołość, pomysłowość, przynosi szczęście, a był także, zwłaszcza w odcieniu purpurowym, kolorem cesarskim. Kolor czerwony na twarzy chińskiego aktora oznacza lojalność i odwagę, a purpurowy powagę i sprawiedliwość. Tak się składa, że cechy te niewątpliwie charakteryzują moją żonę. Tak więc te pąki, a wkrótce piękne kwiatostany mieczyków podkreślały w tym roku i rocznicę jej urodzin i odwiedziny gości z Tajwanu. Sam byłem zachwycony patrząc jak z dnia na dzień, z godziny na godzinę rozkwitają w całej swej urodzie kolejne kielichy kwiatów na łodygach, wspinając się coraz wyżej, niczym chińskie latarenki o nieco nietypowym kształcie. W jadalni w ciągu tych dni pojawiła się specyficzna poświata od tak dużej ilości kwiatów – tak w świetle słońca, jak i w świetle lamp elektrycznych. Przypomnijmy jeszcze raz, że nasi pielgrzymi należeli do Wspólnoty Świętego Jana. Widząc więc ich wspólną modlitwę i to przemienione otoczenie, poczułem jakby mieszkanie nasze zamieniło się – na kilka dni – w nietypowy klasztor.
Wieczorem 20 lipca, tego pierwszego dnia ich pełnego pobytu w Katowicach wyszedłem na ulicę, aby podjąć moje pątniczki i przyprowadzić je do domu. Uprzedziłem je też o urodzinach, bo ani tego faktu nie można było ukryć, ani też nie było ku temu powodu. Oczekujący tort odmienił wieczór tego dnia, a z odwiedzinami przyjechał też syn, tym razem również po to, aby przywitać się i poznać gości. Tym razem w użyciu był także język francuski. Żona otrzymała zaś od gości piękne życzenia, a nieoczekiwanie w prezencie komplet zielonych herbat, które nota bene preferuje ponad wszystkie inne. Na skutek tej nieoczekiwanej koincydencji wydarzeń nasza powiększona domowa wspólnota dodatkowo i w przyśpieszonym tempie zacieśniała chrześcijańską przyjaźń.
*** Kolejne dni były i podobne i niepodobne, bo ich program pobytu poza domem się zmieniał. Codziennie jednak odprowadzałem dziewczyny na miejsce zbiórki przed kościołem i codziennie wychodziłem z domu wieczorem, kiedy otrzymywałem informację, że już przyjeżdżają (brawo wolontariusze!). Dodawałem też otuchy całej grupie w trakcie dnia ewangelizacji, w piątek 22 lipca – na scenie, na wolnym powietrzu obok siedziby Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia. W ich wykonaniu miał miejsce bardzo interesujący i wzruszający spektakl pantomimiczny przygotowany przy pomocy skromnych rekwizytów.
W piątek przewidziany był wcześniejszy powrót pielgrzymów do domu, a więc podjechałem samochodem, aby zrobić krótką przejażdżkę wieczorną po ulicach Katowic. Co prawda, goście powrócili jak zwykle późno, ale mimo wszystko odwiedziliśmy dwa miejsca: spacerowo – Nikiszowiec oraz z okien samochodu – Giszowiec. Zauważyłem, że Wen Chi Ou jest podziębiona i zakatarzona. Nie chciała jednak przyjąć pomocy naszego zaprzyjaźnionego internisty, bo odpowiednio przeszkolona uczestniczka już podała jej lekarstwo „które z pewnością pomoże”. W piątek, równie późno jak my z wycieczki, przyjechała córka Małgorzata, która jeszcze naszych pielgrzymów nie poznała. Była więc okazja do żywiołowej rozmowy i wręcz dyskusji Wen Chi Ou i naszej córki, co również nas zbliżało.
Podczas pobytu w Katowicach
Sobota znowu była szczególna. Uroczysty obiad urodzinowy miał miejsce w południe, kiedy naszych gości jeszcze nie było. Był kolejny tort. Z rodziny Małgosi zabrakło wnuka Krzysia (wakacje). Nasza piętnastomiesięczna wnuczka Natalka wraz z Mamą Danusią i Tatą Pawłem też zajadała się tortem mimo, że nadal karmiona jest mlekiem matki. Tak więc wydarzenia bardzo rodzinne przeplatały się z pobytem naszych pątniczek z Tajwanu.
Zwierzyłem się córce z moich dylematów co do prezentu. Moja wcześniejsza wizyta i poszukiwania w sklepie „Gryfnie”, z lokalnymi śląskimi przedmiotami i pamiątkami, nie przyniosły bowiem rezultatu. Razem więc wybraliśmy na prezent płyty z muzyką, gdyż już wcześniej zauważyłem u nich takie zainteresowania. A skoro dobra muzyka to myśl była jedna: znakomita muzyka naszego parafianina śp. Wojciecha Kilara. Wykupiłem w księgarni ostatnie dwa komplety, po dwie płyty z serii „the best of” dla dwóch dziewcząt, a dla kolejnych dwóch dziewcząt dwa komplety po dwie płyty „the best of” Fryderyka Chopina. Do nagrań Wojciecha Kilara córka przygotowała informację zarówno o charakterze uniwersalnym jak i o jego związkach z naszą – a chwilowo także ich – parafią. Sobota była bogata i w dalsze wydarzenia. Po obiedzie odwiedziłem i wyszukałem wraz z moim młodszym wnukiem Adasiem naszych parafialnych Tajwańczyków na terenie lotniska w Muchowcu (tzw. spotkanie wszystkich grup na „Górze Karmel”). Nie pobyliśmy tam jednak zbyt długo, bo występy muzyczne były już dla mnie zbyt głośne.
Kiedy późno podejmowałem znużone i chyba nieco ogłuszone pątniczki zauważyłem, że medykamenty zażywane przez Wen Chi nie dają rezultatów. Adelina raczej się tym razem ze mną zgadzała. Poprosiłem więc przyjaciela doktora Darka, który przyjechał w niedzielę rano (a raczej skoro świt) i odpowiednie lekarstwo zostało podane natychmiast. Jak się okazało było skuteczne.
*** Niedziela 24 lipca, czyli dzień w parafii, była rzeczywiście nasza. Wspólna msza święta o 10.30 zakończyła się powtórzeniem spektaklu ewangelizacyjnego. W kościele zawarty w sztuce dramat wybrzmiał pewniej, był bardziej wzruszający, choć część wspólnoty parafialnej poszła do domu przygotować lub jeść obiad. Dodać trzeba, że już od pierwszego zobaczenia tej sztuki prosiłem Adelinę, aby streściła sztukę lub przesłała jej scenariusz po angielsku, a zrobię z niej i ja jakiś użytek ewangelizacyjny. Powstrzymam się tu z jej streszczeniem, bo mam przekonanie, że ten tekst otrzymam. Jeśli będę dysponował tekstem z pewnością coś na ten temat napiszę, podzielę się z parafianami (jeśli redakcja zechce).
Przedstawienia ewangelizacyjne w kościele parafialnym Obiad upłynął w bardzo rodzinnej i trochę uroczystej atmosferze. W czasie pobytu u nas – w ciągu tych niewielu godzin fizycznego wspólnego przebywania – przyjechały na ich spotkanie i nasze dzieci i nasze wnuki, z wyjątkiem malutkiej wnuczki. Spędzili z gośćmi mniej lub więcej czasu. Po obiedzie zrealizowaliśmy krótką wycieczkę do miasta zwiedzając, choć skromnie, fragmenty dotąd nieznane. Kościół Mariacki był admirowany najdłużej.
Popołudniem trzeba było zaakceptować wyprawę na piknik parafialny w Panewnikach, na którym sporo czasu spędziliśmy razem. A wieczorem tradycyjnie oczekiwałem na hasło, aby się pojawić we wskazanym miejscu. Starałem się więc być ich ojcem na czas pobytu w naszym domu. Smutek zapanował już wieczorem w niedzielę. Ranek w poniedziałek był krótki, gdyż znowu trzeba było się śpieszyć, więc opanowaliśmy wzruszenie.
Na zakończenie otrzymaliśmy wzruszającą kartkę. Na jednej stronie, podzielonej na dwie części, gustowny i oryginalny rysunek, dekoracje oraz wykaligrafowane w języku chińskim strofy Psalmu 23 Dawida: „… Pan jest moim pasterzem , nie zbraknie mi niczego…”. Druga strona tej kartki jest bardzo osobista. To chwytające za serce podziękowania każdej z dziewczyn osobno, za poznanie, gościnność, ofiarowaną miłość, przyjaźń – z wyraźnym pragnieniem powrotu do Polski. Najmłodsza z nich to prawie dziecko: szesnastoletnia Teresa napisała wprost, ze szczerością dziecięcego serca: „…Chciałabym być waszą córką na zawsze… Kocham was wszystkich. Niech was Bóg błogosławi”. Czy trzeba coś dodać? Tereniu możesz być naszą adoptowaną córką, dzieckiem przybranym! Mam w tym zakresie niejakie, piękne doświadczenie życiowe. Z pożegnaniami zwlekaliśmy. Nawet z niejaką ulgą zauważyłem, że było ono rozłożone na raty. Tak więc najpierw z żoną, w domu. Odwiozłem dziewczęta do kościoła, a potem, ponieważ było trochę zamieszania, odwoziłem ich bagaże na plac przed Katedrą. Tam dopiero wręczyły mi ściskaną od dłuższego czasu – co zauważyłem – kartkę ze swoimi tekstami. Były próby, niezbyt udane, powstrzymywania emocji przy słowach pożegnania i już wcale nieudawane uściski pożegnalne, kiedy próby powściągania emocji legły w gruzach. Tak więc kartkę z tekstami tak naprawdę mogliśmy przeczytać dopiero po rozstaniu.
*** Tak to w istocie rozpoczął się i trwa w moim życiu kolejny, ale zupełnie inny „chiński przystanek”. Stan tak powstałej w radości przyjaźni pomiędzy nami trwa. I obejmuje wszystkich: żonę, dzieci i wnuki. Pierwszy list ze zdjęciami z Mszy św. otwarcia ŚDM na krakowskich Błoniach otrzymaliśmy szybko, drugi list został wysłany z Vezelay we Francji – również ze zdjęciami i z informacjami po pobycie w Krakowie. Przebywali w Vezelay kilka dni. Kolejne wiadomości otrzymaliśmy już w liście z Tajwanu. Przesłane zdjęcie pokazuje stronę tygodnika, pisma katolickiego, w którym jest wydrukowany tekst sztuki wystawionej także w naszym kościele, oczywiście po chińsku. Wei Chi (Adelina) pisze w nim, że prześle tekst angielski po przetłumaczeniu. Wkrótce się spotkają, bo już prawie wszyscy uczestnicy wrócili do swoich zajęć. Spotkane będzie poświęcone podzieleniu się owocami wyjazdu oraz projektowi ponownego przyjazdu do Polski w przyszłym roku.
Wierzę, że w tym roku nastąpiło prorocze, błogosławione połączenie Roku Miłosierdzia Bożego ze Światowymi Dniami Młodzieży. Pragnę wierzyć, że z Polski wyszła już iskra, która przygotuje świat na ostateczne przyjście Jezusa, jak to zapowiedział Pan św. Faustynie i, że dotarła już poprzez naszych pielgrzymów również na wyspę Tajwan. Pątnicy z naszej parafii będą przekazywać to orędzie Miłosierdzia Bożego swoim rodakom. A może spełni się w ten sposób, niejako okrężnie, marzenie św. Matki Teresy, która chciała nieść pomoc biednym i chorym w Chinach z Misjonarkami Miłości. Dwukrotnie bowiem w czasie swojego pobytu w Chinach św. Matka Teresa otrzymywała odpowiedź, że jeszcze nie czas (1986 r. i 1993 r.). Również dalsze próby ostatecznie się nie powiodły: ciągle jeszcze nie czas, jeszcze nie czas… Może tym razem, choćby inaczej.
Autor artykułu Henryk Goik
Usłyszałem, że niektórzy nasi pielgrzymi pozostali trochę dłużej w Europie, a niektórzy już zatęsknili tak dalece za Katowicami, że wrócili jeszcze na kilka dni do domów i rodzin, które je tu z miłością przygarnęły. Czyż i one nie są dziećmi adoptowanymi, realizując w praktyce to, o czym marzy nasza Tereska. Adoptowane w miłości dzieci? A nasze rodzinne kolejne listy elektroniczne do czwórki dziewcząt redagują już teraz „pod moim okiem” poszczególni członkowie rodziny: córka Małgosia i wnuk Krzyś.
■ Henryk Goik – „Parafia u Jezusa i Maryi” (gazetka niedzielna Parafii pw. Najświętszych Imion Jezusa i Maryi w Katowicach – Brynowie), nr 33 z 2.10.2016 r.