Rozważania o podwójnych nazwach miejscowych na Śląsku

   Niepodważalnymi atrybutami narodowości są: język ludu, pieśni ludowe oraz nazwy miejscowości i nazwy geograficzne. Zdaniem Wilhelma von Humboldta, wybitnego uczonego niemieckiego i ministra w rządzie pruskim, u człowieka posługującego się mową (u homo loquens) język wyraża jego tożsamość narodową. Pan Bóg zdaniem tego uczonego po to obdarował narody różnymi językami, aby każdy z nich przechowywał pamięć o swej tożsamości i strzegł jej odrębności. O obowiązku trwania przy swej tożsamości – nazywanej przez lud dziedzictwem przodków lub tradycją ojców, a przez ludzi nauki etnicznymi korzeniami – pisał już św. Augustyn: „Nie wynoś się ponad korzeń, bo to korzeń dźwiga ciebie, a nie ty korzeń”. A Benedykt Zientara, wybitny polski historyk, rozważając (w „Świcie narodów europejskich”, Warszawa 1985) powstawanie świadomości narodowej na obszarze Europy pokarolińskiej, zauważył, że już w XIII wieku „Słowo język stało się w Polsce i Czechach synonimem narodu” (s.340).

   Pięć wieków później, po pruskiej sekularyzacji (likwidacji zakonów i konfiskacie majątków klasztornych) w 1810 roku, do wymienionych trzech atrybutów narodowości doszedł na Śląsku jeszcze kolejny atrybut, mianowicie religia katolicka. Wtedy to, pruski minister von Altenstein, któremu podlegały sprawy medyczne, duchowne i szkolne, w urzędowym piśmie, napisanym niewątpliwie pod wpływem Humboldta, podkreślił, że „Religia i język są najwyższymi świętościami narodu” (Religion und Sprache sind die höchsten Heligtümer einer Nation). W okresie Wiosny Ludów oraz w czasie Kulturkampfu, świętości te, odnoszące się na Górnym Śląsku do religii katolickiej i języka polskiego, uznawano za Dary Boże. Występowanie przeciwko nim uchodziło za pogardzanie Darami Bożymi i było traktowane jak świętokradztwo.

   Folkloryści i muzykolodzy spisali dotąd ponad 60 tysięcy śląskich pieśni ludowych (razem z wariantami). Są to wyłącznie pieśni polskojęzyczne. Nie ma ani jednej niemieckojęzycznej pieśni ludowej pochodzenia śląskiego. W języku 546 śląskich pieśni ludowych zebranych przez niemieckiego lekarza Juliusza Rogera i wydanych pt. „Pieśni ludu polskiego w Górnym Szląsku z muzyką” (Wrocław 1863) nie ma nawet jednego słowa niemieckiego. Jest również kompletny brak form gwarowych nie należących do języka ogólnopolskiego lub rażąco różniących się od niego. Roger nauczył się języka polskiego i był w stanie zebrane pieśni ludowe prawidłowo ocenić. W przedmowie do wydanego zbiorku napisał m.in.: „Ale lud wiejski górnośląski prawie wszędzie w przeważającej większości jest polski […]Co do języka pieśni uważny czytelnik przekona się, jak niedorzecznym jest przesąd dosyć rozpowszechniony, mowę polskich Górnoślązaków ogłaszający zepsutym dialektem języka polskiego. […] mowa polskich Górnoślązaków w ogóle jest tym samym językiem, jakim mówi wiejski lud polski poza granicami Górnego Śląska. […] Jeśli dziełko Niemca potrafi choćby cokolwiek rozproszyć mgłę, jaką przesądy zaciemniają lud polski Górnego Śląska i język jego, oraz przyjemniejsze światło rozlać po jego miłym życiu duchowym, które się w pieśni objawia nie uciśnione i nie tłumione wpływem światła zewnętrznego […] będzie to sowita wynagroda pracy i trudów towarzyszących dopełnieniu zbioru pieśni ludu polskiego w Górnym Szląsku”. (Rudy Raciborskie, 14 IX 1862).

   Nazwy miejscowości, rzek, jezior, potoków, gór, lasów, łąk, a także bagien, są zarówno skarbami językowymi, jak też bezcennymi dokumentami historycznymi i etnograficznymi. Ich charakter pozwala nie tylko zgłębiać naszą wiedzę o przeszłości, ale także pomaga lepiej poznawać i prawidłowo oceniać współczesne nam zjawiska społeczne i procesy polityczne. Humboldt, mieszkając i urzędując na ziemiach zamieszkałych pierwotnie przez Słowian, po których wówczas już tylko zniemczone nazwy (łącznie z nazwami Berlin i Brandenburg) pozostały, napisał w tonie melancholijnej zadumy: „Przez nazwy miejscowe, najstarsze i najtrwalsze pomniki dziejowe, opowiada dawno wymarły naród swoje dzieje – tylko zachodzi pytanie, czy jego głos pozostaje dla nas jeszcze zrozumiały”.

   Wśród dyscyplin naukowych nazwami zajmuje się onomastyka oraz wyodrębniona z niej toponomastyka, zawężająca zakres swoich badań do nazw geograficznych. Na charakter śląskiego nazewnictwa najwcześniej uwagę zwrócili uczeni niemieccy. Do pierwszych należy Johann Gotlieb Schummel (syn nauczyciela w powiecie jeleniogórskim), profesor Uniwersytetu w Halle. Towarzysząc Goethemu w jego podróży do Tarnowskich Gór przejechał – powozem konnym – przez cały Śląsk i poczynił wnikliwe obserwacje, które opublikował we Wrocławiu pt. „Schummel’s Reise durch Schlesien im Juli und August 1791” (Podróż Schummla przez Śląsk w lipcu i sierpniu 1791). Zaszokowała go nędza ludu górnośląskiego i oskarżył za nią despotyzm pruskich władz nad polskimi poddanymi (Sultanismus über der Untertanen). O śląskich nazwach miejscowych napisał ogólnie, że są słowiańskie, a szczegółowo, że polskie. Takie nazwy jak Głogów, Bolesławiec, Wołów, Jawor, Wrocław, Brzeg – w zniemczonym kształcie: Glogau, Bunzlau, Wohlau, Jauer, Breslau, Brieg – nic nie znaczą w języku niemieckim, ale w języku polskim są zrozumiałe. Schummel przestrzegł „pruskich tyranów” przed niedocenianiem przynależności narodowej Ślązaków: „Nie rozpoczynajmy procesu przeciw polskim Ślązakom, bo przed trybunałem historii przegramy go we wszystkich instancjach” (Laßt uns ja gegen die polnischen Schlesier keinen Prozes anfangen; vor dem Richterstuhl der Geschichte verlieren wir Ihn in allen Instanzen). Po blisko stu kolejnych latach, w okresie Kulturkampfu i zarazem podczas pierwszej fali świadomie zamierzonej politycznej akcji niemczenia nazw miejscowych, inny wybitny uczony niemiecki, prof. Karl Weinhold, opublikował w 1887r. książkę „Die Verbreitung und die Herkunft der Deutschen in Schlesien” (Rozprzestrzenianie się i przybywanie Niemców na Śląsku), w której odważył się wypowiedzieć następujące słowa: „Wszystkie nazwy rzek, potoków i wszystkie nazwania gór i lasów, jakie znajdujemy w starych dokumentach śląskich, są słowiańskie; to przeciwstawny dowód przeciw dyletanckiemu twierdzeniu, że w górach praniemiecka ludność się trzymała [zamieszkiwała – FM]. Podobnie wszystkie dawne śląskie nazwy miejscowe są słowiańskie. Niemieckie nazwy w historycznie przejrzystym czasie, na naszych zwróconych wstecz oczach, były nadawane i formowane. Śląsk stał się więc od 5 stulecia krajem całkowicie słowiańskim” (Alle Fluss- und Bachnamen und alle Benennungen der Berge und Wälder, die wir in den alten schlesischen Urkunden finden, sind slawisch, ein gegenüber Beweis gegen die diletantische Behauptung, dass im Gebirge eine urdeutsche Bevölkerung sich gehalten habe. Ebenso sind alle alten schlesischen Ortsnamen slavisch. Die deutschen Namen werden in geschichtlich durchsichtiger Zeit vor unseren rückwärtsschauenden Augen gegeben und geformt. Schlesien war also seit dem 5 Jahrhundert ein ganz slavisches Land geworden).

   Idąc śladem cytowanych uczonych niemieckich zatrzymam się nad nazwami Leśnica (niem. Leschnitz), Zalesie (Salesche), Borki (Borrek), Łąki (Lenkau), Łącznik (Lonschnik), Koźle (Cosel). Pierwsze trzy nazwy pochodzące od słów las i bór są w języku polskim zrozumiałe, a w języku niemieckim nic nie znaczą, gdyż las nazywa się w tym języku Wald. Łąka nazywa się po niemiecku Wiese, a łącznik to Verbinder, choć zdaniem językoznawców nazwa Łącznik ma związek z łąką. Zniemczone nazwy Lenkau[i], [i]Lonschnik i Cosel w języku niemieckim nie mają żadnego znaczenia. Natomiast, jeśli Polak usłyszy słowo Koźle, a nie będzie wiedział, że jest to nazwa miasta, to skojarzy je sobie z kozą lub koźlęciem. Zauważmy też, że w herbie Koźla są trzy głowy kóz lub koźląt, a koza nazywa się po niemiecku Ziege, zdrobniale Zieglein.

   Najstarsze a zarazem najliczniejsze są na Śląsku nazwy topograficzne. Powstawały one wtedy, kiedy człowiek osiedlał się na dziewiczych, nie zamieszkałych przez ludzi terenach i określał je słowami swojej mowy. Należą do nich takie nazwy jak Błotnica, Brzeg, Górki, Kępa, Niwki, Ruda, Borki, Brzezina, Bukowiec, Chrościna, Dąbrowa, Dębina, Leśnica, Jasiona, Malina, Oleszka, Tarnów, Winów, Wrzoski i setki innych. Drugą grupę, pod względem liczebności, stanowię nazwy odosobowe, dzielące się na dzierżawcze, zbiorowe (rodowe) i etniczne. Nazwy dzierżawcze wyrażają czyjąś własność, np. Dobieszów (własność Dobiesława), Mikolin (od Mikołaja), Namysłów (od Namysła), Racibórz (od Racibora), Wojciechów (od Wojciecha). Do nazw zbiorowych, głownie rodowych, należą takie jak Adamowice (miejsce zamieszkałe przez potomków Adama), Błażejowice (od potomków Błażeja), Jaśkowice (potomkowie Jaśka), Krapkowice (pierwotnie Chrapkowice, zamieszkałe przez potomków Chrapka), Luboszyce (od Lubosza), Markowice (od Marka), Racławice (od Racława) itp. Nazwy etniczne odnoszą się bardziej do grup społecznych niż do ich siedzib. Pierwszeństwo należy do plemion. Sześć z nich zamieszkiwało przed wiekami ziemie, które nazywamy Śląskiem: Bobrzanie, Trzebowianie, Dziadoszanie, Ślężanie, Opolanie i Gołęszyce. Nazwa ich ziem razem wziętych – Śląsk – pochodzi od Ślężan, mających swoją siedzibę nad rzeką Ślężą i wokół góry o takiej samej nazwie. Są także nazwy, które pochodzą od mniejszych grup społecznych, np. Podborzany pochodzące od Podborzan, czyli ludzi mieszkających w pobliżu boru, oraz Borowiany od Borowian, ludzi mieszkających w borze. O rozwoju gospodarczym świadczą nazwy służebne i zawodowe. Najwięcej nazw służebnych jest na Dolnym Śląsku, zwłaszcza wokół Wrocławia, w którym istniał najwcześniej najpierw dwór biskupi, a następnie także dwór książęcy. Na Opolszczyźnie nazwami służebnymi są m.in. Strzelce, Strzeleczki, Komorniki, Świniary, Krowiarki, Kluczniki i Miodary. Dużo więcej jest nazw związanych z rzemiosłami, np. Bednary, Blachownia, Kotlarnia, Smolarnia, Solarnia, Piła, a kilkanaście miejscowości ma w swoich nazwach słowa Kuźnia lub Kuźnica. Na szczególną uwagę zasługuje nazwa Opole. Jest w niej ten sam rdzeń, jaki występuje w nazwach pole, Polanie i Polska, ale ranga tej nazwy jest wyjątkowa. Można ją uznać za najstarszą lechicką nazwę administracyjną. Opolem nazywano zespół osad, rozrzuconych nieraz w promieniu kilkudziesięciu kilometrów, które związane były wspólnymi prawami i obowiązkami. Łączyły się np. dla obrony przed obcymi najazdami, dla budowy wałów przeciwpowodziowych oraz dla innych celów wymagających wspólnych działań. Czytelnika, którego interesują wszystkie nazwy miejscowe na Opolszczyźnie, odsyłam do książki mojego serdecznego przyjaciela – niestety już nie żyjącego – śp. prof. Henryka Borka. Książka nosi tytuł „Opolszczyzna w świetle nazw miejscowych” (Opole 1972). Prace H. Borka są wysoko cenione także w nauce niemieckiej. Z dawniejszych publikacji bezcenną wartość posiadają dwie pozycje. Autorem pierwszej jest J.G. Knie: „Alphabetisch-statistisch-topographische Übersicht (…) Schlesien“ (Wrocław 1845), a drugiej: ks. K. Damrot „Die älteren Ortsnamen

   Kontrowersyjne nastroje i uwagi wywołują dziś na Opolszczyźnie przydrożne tablice informacyjne z podwójnymi nazwami, polskimi i niemieckimi. Początkowo też byłem im przeciwny, ale w następstwie rozmów z zaprzyjaźnionymi uczonymi niemieckimi, a także z niektórymi mężami stanu RFN, zmieniłem swoje do nich nastawienie. Przecież w naszym (polskim) interesie leży, aby przyjeżdżający do Polski Niemcy mogli owe niemieckie nazwy czytać i poznać prawdziwe oblicze Śląska. Bowiem tylko niemieckim historykom znane są jako tako ponad tysiącletnie dzieje naszego państwa, w tym także pogmatwane losy Śląska, natomiast inni, nawet uniwersyteccy profesorowie, wiedzą przeważnie jedynie tyle o Polsce, ile wynieśli ze szkół średnich. A dowiedzieli się w nich, że Polska powstała po pierwszej wojnie światowej na krzywdzie państwa i narodu niemieckiego oraz, że powstania śląskie były dziełem polskich hord, jakie wtargnęły na obszar zamieszkały przez spokojną ludność niemiecką. Podobnymi bredniami karmiła też czytelników przez wiele powojennych lat prasa niemiecka, zarzucając władzom polskim zacieranie niemieckiego oblicze Śląska, m.in. przez rugowanie niemieckich nazw miejscowych i zastępowanie ich kłamliwymi nazwami polskimi.

   Podczas kilku kolejnych wakacji letnich zwiedzałem Opolszczyznę i Dolny Śląsk, razem z niemieckim przyjacielem, światowej sławy germanistą, który w swej karierze naukowej prowadził wykłady w najlepszych uniwersytetach na wszystkich kontynentach i aż do przejścia na emeryturę był także ekspertem lingwistycznym w Unii Europejskiej. Pod jego promotorstwem kilku wybitnych profesorów polskich, a wśród nich także jeden z byłych naszych ministrów nauki i szkolnictwa wyższego, zdobyło doktoraty. Zapytał mnie kiedyś, dlaczego jest na Śląsku tak dużo Ligot i co znaczy ta nazwa. Ja wtedy zapytałem go z kolei, czy znane mu jest słowo „Ellguth” i co ono znaczy. Po namyśle odpowiedział, że czytał już to dziwne i pozbawione sensu słowo, ale tkwiąca w nim cząstka „gut” kojarzy się z czymś dobrym, a niekiedy nawet z dobrami majątkowymi. Dowiedział się wtedy ode mnie, że „Ellguth” to zniemczona nazwa polskiej „Ligoty”, ale wielu Polaków też nie wie, co ona znaczy, i to nie tylko z powodu tkwiącej w jej nazwie literce „i”. Pierwotnie bowiem każda Ligota nosiła staropolską nazwę „Lgota”, znaczącą „ulgę”. Miejscowości założone przez sprowadzonych osadników otrzymywały takie nazwy, gdyż ich mieszkańcy korzystali z „lgoty” (ulgi), będąc zwolnieni na pewien okres (często obejmujący więcej niż jedno pokolenie) od feudalnych powinności, takich jak pańszczyzna, daniny lub podatki (w okolicach Łodzi jest wioska o dawnej nazwie Lgota). Przy wjeździe do Raszowej mój pasażer wymówił bardzo poprawnie polską nazwę wioski, na podstawie jej niemieckiego zapisu „Raschowa”, natomiast polski zapis odczytał po niemiecku jako „Razcółwa”. Wtedy zorientowałem się, że niemieckie zapisy śląskich nazw miejscowych wyrażają ich polski charakter. Mógłbym wiele podobnego typu przykładów podać, ale ograniczę się do tylko jednego jeszcze: nazwę „Domecko”, Niemiec, nie znający języka polskiego, odczyta jako „Domeko” lub nawet „Domyjko”, natomiast niemiecki zapis „Dometzko” odczyta w poprawnym brzmieniu polskim.

   Pierwsze, bardzo nieliczne, wręcz sporadyczne, niemieckie nazwy miejscowe pojawiły się na Opolszczyźnie w XIII wieku i nie były ustanowione dla wyrugowania starszych od nich nazw polskich, z którymi potem razem funkcjonowały przez wiele wieków. Ich celem było upiększenie miejscowości, aby zachęcały do osiedlania się w nich niemieckich rzemieślników. Znane są zwłaszcza dwie takie nazwy: pierwsza to Olesno, tak zapisane w dokumencie z 1226 roku, i początkowo Rosberg z 1233 roku, a następnie Rosenberg (góra róż) z 1372 roku, a druga to Niemodlin, zapisany jako Nemodlim w 1229 roku i jako Falkenberch w 1316 roku, oraz dużo później jako Falkenberg (góra sokola). Olesno mogło już wówczas być upiększane różami, a w Niemodlinie istniał sokolnik dla celów łowczych, ale żadnej góry, a nawet tylko pagórka, w tych miastach nie ma. Polityczny charakter miały trzy etapy germanizacji nazw miejscowych: pierwszy w czasach Kulturkampfu za rządów Bismarcka, drugi po pierwszej wojnie światowej, a zwłaszcza po trzecim powstaniu śląskim, oraz trzeci w czasach hitlerowskich, pod nazwą akcji „Fort mit der polnischen Fassade” (Precz z polską fasadą). W wymienionym drugim etapie germanizacji wyrzucono z niemieckojęzycznych nazw ich przymiotniki Polnisch (polskie). A aż dwanaście nazw miejscowych takie przymiotnikowe formy posiadało, przeważnie bardzo dawne. Racławiczki już w 1383 roku występują w łacińskim dokumencie jako Polonicalis Rastlowitz, w 1845 roku bardzo poprawnie jako Polskie Racławice, natomiast od czasów Kulturkampfu jako Polnisch Rasselwitz. Długo trzymała się też dwuczęściowa w języku niemieckim nazwa Krowiarek pod Raciborzem. W najstarszym zapisie łacińskim ich nazwa brzmi Cravar (1223), co po czesku określane jest słowem Krawarze, po polsku Krowiarze, a po niemiecku Krawarn. Istnieją dwie miejscowości o tej nazwie, jedna po czeskiej stronie koło Opawy i druga po dzisiejszej polskiej stronie pod Raciborzem. Ta po czeskiej stronie nazywała się po niemiecku Deutsch Krawarn, a ta pod Raciborzem, jako że na etnicznie polskiej ziemi, trafnie Polnisch Krawarn.

   Dwa akty prawne określają dopuszczalność umieszczania nazw miejscowych na tablicach informacyjnych w dwóch językach: polska ustawa z dnia 8.01.2005 r. (Dz. U. nr 17, poz.141; art.12) oraz międzynarodowa konwencja zawarta w Strassburgu z dnia 1.01.1996 r. (art.11). Polska ustawa mówi w wymienionym art.12 o „możliwości dodatkowego używania tradycyjnych nazw w języku mniejszości”, a art. 11 strassburskiej konwencji dopuszcza jedynie „tradycyjne mowy lokalne”. I bądź tu mądrym. Mowa lokalna nie jest tym samym, co język mniejszości. Mieszkam od urodzenia na Śląsku, a po studiach, od 1953 roku w Gogolinie, przez pierwsze dwa lata na stancji w rodzinie niemieckiej (były wtedy jeszcze rodziny niemieckie w tym regionie). W pobliżu Gogolina są miejscowości o nazwach Otmęt (niemiecki Otmuth) i Kamień (niem. Gross Stein). Nie słyszałem ani razu, aby ktoś z rodowitych Ślązaków posłużył się w „mowie lokalnej” tymi nazwami. Mówiło się „jedzie do Otmanta, mieszka w Otmancie” i podobnie „do Kamiona, w Kamionie”. Natomiast nazwę „Schulenburg” po raz pierwszy usłyszałem, a właściwie przeczytałem, jadąc szosą z Opola do Strzelec, na tablicy informacyjnej przed Walidrogami. Oczywiście arystokratyczny ród niemieckich Schulenburgów był mi trochę znany (jeden Schulenburg był ambasadorem z ramienia Trzeciej Rzeszy w Moskwie), ale nie jest mi wiadomo, aby któryś członek tego rodu gościł kiedykolwiek w Walidrogach. Zacząłem sprawdzać jak ta miejscowość nazywała się dawniej i znalazłem, że w najstarszym zapisie urzędowym z 1845 roku brzmiała Wielidrugy (czyli Wielidrogi, podobnie jak Wielopole koło Popielowa). Odważni byli przodkowie mieszkańców Walidrogów i wiedzieli, że są Polakami, skoro w połowie XIX wieku, kiedy Śląsk już ponad trzysta lat należał do Niemiec, a państwa polskiego nie było, potrafili ocalić polską nazwę swej wioski. Radni, którzy przywrócili obcą śląskiej kulturze nazwę Schulenburg, podobnie jak ich ideowi pobratymcy, którzy zamiast starej nazwy Polnisch Neukirch (w dokumencie z 1539 roku Polske Nowe Cerekwi) dali Gross Neukirch, a Niwkom zniemczoną w okresie międzywojennym nazwę Tempelhof, znają naiwność oraz niefrasobliwość polskich władz i grają im na nosie. Kiedyś mój niemiecki pasażer parsknął frenetycznym śmiechem, gdy przeczytał przydrożną tablicę informacyjną z nazwą polską i niemiecką: „Biadacz – Biadacz” (sic!). Było mi nieswojo, ale zacząłem bronić godności oraz „mądrości” tych infantylnych Ślązaków, którzy ową tablicę zmajstrowali, i powiedziałem: To jest najbardziej demokratyczna tablica. Jako kierowca wiesz, że na sygnalizacji świetlnej czerwone światło jest zawsze u góry, a zielone na dole. Dla mnie, Polaka, polski napis jest u góry, a niemiecki na dole, a dla ciebie, Niemca, powinno być odwrotnie.

   Jadąc szosą z miejsca zamieszkania do Opola, mijam tablice z napisami „Malnia – Malnie”, „Chorula – Chorulla”, „Przywory – Przywor”. W innych regionach Opolszczyzny napotykam jeszcze śmieszniejsze zestawienia. Nazwa „Malnia” wywodzi się od krzewu maliny (niemieckie Himbeere), a „Chorula” jest starą nazwą dzierżawczą, określającą własność mężczyzny o imieniu Chorul. Nie ma tak głupich ludzi, którzy wierzyliby, że Malnie, Chorulla i Przywor są słowami niemieckimi. Takie nazwy, jak „Wysoka”, zapisana przez dwa „s” (Wyssoka) oraz „Dolna” przez dwa „l” (Dollna) i „Przywor”, skrócone o jedną literę od polskiej nazwy „Przywory” , nie stają się przez to niemieckimi. Wysokość wyraża się w języku niemieckim słowami hoch, Höhe, a coś, co jest na dole słowami unten, unter, natomiast „Przywory” są archaiczną formą staropolskiego słowa brzmiącego w liczbie pojedynczej „przewora”, w dzisiejszym znaczeniu „przegroda” lub „zagroda”, po niemiecku Verschlag lub Bucht. Powstaje więc pytanie: Kto i w jakim celu jest architektem owych potworków, a w najlepszym razie dziwolągów językowych? Z inicjatywą w tych sprawach występuje zwykle jakiś półgłówek lub huncwot. Półgłówkowi, nie znającemu języka niemieckiego, wydaje się, że niemieckość polega na skróceniu polskiego słowa lub zastąpieniu w nim jednej litery dwiema identycznymi literami. Naśmiewaliśmy się w czasach niemieckich z pewnego „angebera” (zarozumialca), popisującego się językiem niemieckim, z którego znał zaledwie kilka słów. Chcąc kupić lusterko, myślał że nazywa się ono po niemiecku tak, jak początek polskiej nazwy, czyli „lust”. Zapytał więc sprzedawczynię Haben Sie Lust? (Ma pani ochotę?) i otrzymał odpowiedź Nein, heute hab Ich keine Lust, und Sie sind ein Esel! (Nie, dziś nie mam ochoty, a pan jest osłem). Słowo Lust znaczy bowiem w języku niemieckim: chęć, ochota.

   Jeśli wnioskodawcy owych dziwolągów językowych, pojawiających się na tablicach informacyjnych, nie są półgłówkami, lecz huncwotami, to zapewne wykonują krecią robotę sterujących nimi z ukrycia antypolskich dywersantów. A głównym celem tej roboty jest wywoływanie konfliktów społecznych. W związku z tym nasuwa się kolejne pytanie: Dlaczego radni nie protestują przeciw tej kreciej robocie? – Znam większość radnych miejscowości, w której mieszkam. Wiem, że są to ludzie stateczni, przyzwoici i zatroskani o rozwój naszego miasta i gminy oraz dbający o spokój i dobre współżycie między mieszkańcami. Na pewno w zaciszu domowym nieraz siarczyście zaklną na tych burzycieli ładu społecznego, nazwanych przeze mnie huncwotami, a nawet określą ich najobrzydliwszymi epitetami, ale publicznie wolą „trzymać język za zębami”. Mają bowiem w swych głowach mocno zakodowane przekonanie, oparte zarówno na własnych doświadczeniach, jak też na przeżyciach swych przodków, że w skrajnych okolicznościach nie mogą, jako Ślązacy, liczyć na obronę ze strony władz, bez względu na to, czy to są władze niemieckie czy polskie. Przybywa więc tablic informacyjnych z koślawymi napisami nazw miejscowych, a brak jakiejkolwiek na to reakcji ze strony obojętnych i bezideowych władz państwowych wyższego szczebla sprawia, że co bardziej odważni i bezczelni huncwoci sięgają po nazwy typu Schulenburg, Gross Neukirch i Tempelhof, których celem w chwili zaprowadzania było, a dzisiaj jest, niegodziwe eliminowanie etnicznych nazw polskich.

   Dla prawdy naukowej ważniejsze są dzisiaj inne nazwy, a jest ich wielokrotnie więcej od nazw urzędowych, które nigdy dotąd nie były przedmiotem jakichkolwiek manipulacji politycznych, tak z niemieckiej, jak też i z polskiej strony. To są nazwy terenowe, nazywane po niemiecku Flurnamen. Jakieś pięćdziesiąt lat temu, przy pomocy miejscowego proboszcza, śp. ks. Franciszka Duszy, i najstarszych rolników, zwłaszcza śp. Melchiora Tomeczka, spisałem takie nazwy występujące we wsi Otmęt i mieście Krapkowice, jeszcze przed połączeniem tych miejscowości. W Otmęcie było ich ponad 30, takich jak Przerwa, Przycznik, Jeża Grobel, Jeziorka, Kacze Doły, Ostrówek, Podmoście i Przedewsie), a w Krapkowicach tylko sześć: jedna – Wybłyszcz – używana dziś jeszcze, dwie, występujące na dawnych mapach geograficznych – Błonie i Oracze – oraz trzy, zapisane przez nauczycieli niemieckich w połowie XIX wieku: Popowe Łączki, Kalikowe i Winnica. Wśród prawie czterdziestu spisanych przeze mnie nazw, nie ma ani jednej nazwy niemieckiej. Te, a raczej takie, nazwy, zachowując od zaranie swych dziejów swój dziewiczy kształt, stanowią najważniejszy, niepodważalny materiał naukowy.

   Dawniej polskiego oblicza Śląska bronił lud, dziś bronią go wyższe sfery, zwłaszcza literaci i intelektualiści, a nawet niektórzy arystokraci niemieccy, których majątek został przez państwo polskie skonfiskowany. Już w okresie plebiscytu w 1921 roku niektórzy przedstawiciele inteligencji i arystokracji niemieckiej optowali za Polską i płacili za to wysoką, często najwyższą cenę. Ks. Franz Marx, proboszcz w Starym Oleśnie powiedział: „Choć jestem Niemcem, ja i mój lud polski z parafii oddamy głos za Polską […] Jako duszpasterz ludności polskiej nie mogę mych parafian namawiać do pozostania w dalszej niewoli pruskiego państwa”. Został za to zamordowany przez bojówkę Schlagetera, a dla zatarcia śladów zbrodni spalono jego zwłoki w kluczborskiej gazowni. Głos za Polską oddał w plebiscycie także hrabia von Oppersdorff, pan na Głogówku, krytykowany, szkalowany i ośmieszany za to przez władze niemieckie. Przekonany o polskim charakterze Górnego Śląska i o tym, że region ten Polsce się należy, był również dr Artur Trunkhardt pochodzący z Gelsenkirchen. Zaprzyjaźnił się z Korfantym, a po podziale Śląska zamieszkał na polskiej jego części, w Rybniku. Był aktywnym przeciwnikiem antypolskiego Volksbundu i zagranicznej agentury NSDAP, mającej swoją główną siedzibę w Bielsku. Wydawał czasopismo „Katholische Volkszeitung” (Katolicka Gazeta Ludowa). Niestety, władze polskie po zawarciu paktu o nieagresji z Trzecią Rzeszą odniosły się do niego wrogo. W kwietniu 1939 roku stanął on przed polskim sądem, oskarżony o „zniewagę dostojnika państwa ościennego”, którym był Adolf Hitler! Skazano go na bardzo wysoką grzywnę, 10 miesięcy więzienia i konfiskatę gazety. Sąd apelacyjny zdążył jeszcze przed wybuchem wojny ten okrutny wyrok zatwierdzić. Mimo upokarzających doznań i następnie tragicznych przeżyć w okresie wojny dr Trunkhardt pozostał wierny Polsce aż do śmierci, która nastąpiła w 1965 roku. Bardziej znane w Polsce są dzieje księcia Karola Habsburga, członka cesarskiej dynastii niemieckiej, posiadającego także polskie obywatelstwo. Po klęsce wrześniowej został on przez Niemców uwięziony za odmowę przyjęcia obywatelstwa Trzeciej Rzeszy.

   Po wojnie w obronie przedhitlerowskich nazw miejscowych na Śląsku, w ideowo wzruszającej, a artystycznie przepięknej formie, wystąpił Horst Bienek, pochodzący z Gliwic, najwybitniejszy śląski pisarz niemieckojęzyczny. W powieści „Die erste Polka” (Pierwsza polka), opisał m.in. weselną zabawę taneczną, jaka odbyła się w gliwickim Haus Oberschlesien, w ostatnią noc przed wybuchem drugiej wojny światowej. Do gości weselnych dołączył wtedy pewien feldfebel, ten, który na czele grupy dywersyjnej dokonał owego sfingowanego, rzekomo polskiego, napadu na Gleiwitzer Sender (gliwicką stację radiową). Zadowolony z pomyślnego wykonania rozkazu nie stronił od alkoholu, zapraszał do tańca śląskie dziewczyny, i coraz głośniej natrząsał się z nazw tych miejscowości, z których owe dziewczyny pochodziły. Przedrzeźniał ich brzmienie powtarzając dwukrotnie aus Biskupitz (z Biskupic), aus Schi… schi…Schimischow (z szy…szy…Szymiszowa) oraz aus Ujest (z Ujazdu). Po czym dodał: „Ujazd, to brzmi tak, jak spuszczanie wody w klozecie, nieprawdaż” (Ujest,das ist doch so, als ob man das Klo herunterrutscht, nich twa). W sukurs przyszedł mu trochę głupkowaty doktor Kamenz ze słowami: „…teraz będzie inaczej, wszystkie miejscowości otrzymają niemieckie nazwy, np. Przeschlebie nazywa się już Sandwiesen, a Niezdrowice Niethammer… Jestem w Komisji, która ustala nowe nazwy”. Przysłuchując się tym niegodziwym dywagacjom miejscowi Ślązacy zaciskali z niezadowolenia zęby, a hrabia Poremba pomyślał o Kamenzu: „Dwadzieścia pięć lat temu strzeliłbym temu panu wczesnym rankiem na polanie w głowę” (Vor fünfundzwanzig Jahren hätte ich diesen Herrn da am frühen Morgen auf einer Lichtung in den Kopf geschossen). Teraz jednak wolał milczeć. W nastałej ciszy odezwał się honorowy gość weselny, ks. dziekan Patas (postać historyczna – FM) ostrym głosem skierowanym do feldfebla: „Niech pan siada […] I niech pan słucha! Również i wy, moi panowie […] Wyśmiewacie się z kilku nazw […] gdyż z trudem przechodzą przez wasze twarde gardła […] Dla kogoś, kto tu wyrósł, kto tu musi żyć i chętnie tu mieszka, brzmi to jak muzyka […]. Mam za sobą trzydzieści lat kapłaństwa, wszystkie spędzone tu, w tym kraju, na Górnym Śląsku, bywałem wszędzie i wszędzie znalazłem tę samą miłość i wierność ojczystym stronom i najświętszej Matce Bożej. Czy mam wam powiedzieć gdzie byłem, tak, posłuchajcie tej muzyki słów”. Następnie ks. Patas wymienił jednym tchem ponad sześćdziesiąt nazw miejscowych w ich nie zniemczonym jeszcze kształcie. Jest wśród nich mój Gogolin, są Zdzieszowice, Groszowice, Byczyna, Jasiona, Kietrz,Turawa, Dobrodzień, i inne. Ten potok nazw przerwała księdzu bohaterka powieści Waleska, nauczycielka gry na fortepianie, słowami: „To nie są nazwy, tego się nie pisze literami, tylko nutami, trzeba by to śpiewać” (Das sind keine Namen, das schreibt man nicht mit Buchstaben, das schreibt man mit Noten, und man müsste es singen). A uderzywszy w klawisze fortepianu zawołała: „Tak, ten język trzeba śpiewać!” (Ja, singen muß man diese Sprache!). Ks. Patas nawiązał jeszcze do Zabrza, które już wtedy nazywało się Hindenburg: „Zabrze, co za piękny, miękki, aksamitny dźwięk” (Sabsche, was für ein schöner weicher samtiger Klang).

   Kilka lat temu wygłosiłem w Raciborzu wykład w języku niemieckim o poezji J. Eichendorffa, dla dużej grupy gości, głównie nauczycieli, z Niemiec. Po wykładzie podszedł do mnie pewien starszy pan z tej grupy i dziękował mi za wzruszający – jego zdaniem – wykład. Ponieważ w programie uroczystości był także wyjazd do Łubowic, w których urodził się Eichendorff, zaproponowałem mu miejsce w moim samochodzie. Chętnie skorzystał z tej propozycji i do późnego wieczora prowadziliśmy szczere, serdeczne rozmowy, a był to książę raciborski Metternich, urodzony w 1920 roku. Dobrze pamiętał przedwojenne czasy, wspominał zasłużonych dla regionu rządców, kapłanów, nauczycieli i lekarzy, nie przemilczając także nazistowskich fanatyków, a miejscowości określał wyłącznie przedhitlerowskimi nazwami. Niestety, już nie żyje. Wspominam go często i przeciwstawiam tym prymitywnym nieukom oraz moralnym i umysłowym karłom, którym wydaje się, że zacierając polski charakter śląskich nazw miejscowych uda im się zarazem odciąć od swych własnych korzeni etnicznych i wyprzeć się swej narodowej tożsamości.

   W listopadzie 2009 roku książę Chrystian von Donnersmarck, członek Stowarzyszenia Przemysłowców Polskich, w liście skierowanym do jednej pani burmistrz na Opolszczyźnie zaprotestował przeciwko przywracaniu zniemczonych nazw miejscowych. Zamknę moje rozważania końcowym fragmentem jego listu:
   „Śląsk przelewał krew, aby być przy Polsce. Kto na Śląsku uważa, że w Niemczech będzie doceniony wyżej, niż w swym kraju, niechże tego popróbuje. Dla Niemców pozostanie zawsze Wasserpolacke. Nie umie przecież poprawnie po niemiecku, a gdyby nawet umiał co-nieco, to będzie to język społecznego dołu. Moi krewni w Reichu stale zatrudniają na zamku owych przybyszy – jako stajennych lub fornali. Tylko przez sympatię i nostalgię dają pierwszeństwo Ślązakom, gdyż nie brak tańszych Turków na podobne posady.
   Wstyd mi za moich Ślązaków. Osobiście jestem potomkiem spolszczonych Niemców, książąt Rzeszy, lecz moje serce bije dla polskiej wybranej ojczyzny. Tej, w której odnoga naszego rodu zapuściła korzenie przed trzystu laty. Kopalnie, huty i miasta całe należały do nas, cóż dopiero ulice. Ani nam się wówczas śniło zmieniać ich nazwy na niemieckie. Dopiero za Bismarcka się to zaczęło, a za Hitlera skończyło. […]
   Śląsko nasze jest. A Bóg jest z nami, bośmy są u siebie, doma! Chrystian von Donnersmarck.”

■ Franciszek Antoni Marek – skrócona wersja powyższego artykułu ukazała się w pierwszym folderze Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego „Polski Śląsk” (z marca 2014 r.) pt. „Jestem za podwójnymi tablicami”.

[ Wyświetl artykuł ]

« 1 473 474 475 476 477 478 479 »

(c) 2006-2025 https://www.dlp90.pl