Moje życie z Mistrzami

   Będę dziś mówił o ludziach, których nazywam swoimi Mistrzami – Romanie Brandstaetterze, o. Janie Górze i ks. Janie Twardowskim. Ale w moim życiu jest tak, że każdy właściwie człowiek, który staje na mojej drodze i przynosi mi jakiś dar, jakąś umiejętność życia, której nie posiadam, staje się dla mnie źródłem.
   Moi mistrzowie z jednej strony są gigantami, a z drugiej kocham ich za to, że niosą w sobie tyle ułomności i kalectwa. Bo proszę państwa każdy z nas ma w sobie olbrzyma i karzełka. Problem w tym, czy ktoś się do tego przyznaje czy nie, czy ktoś to akceptuje, czy odrzuca.
   Napisałem w życiu sporo o księżach, rozmawiałem z nimi sporo i sporo się ich naoglądałem i wiem, że ich problemy rodziły się z tego, że musieli, czy też dali sobie wmówić, że pełnią rolę olbrzymów. Wiele lat byłem znany z tego, że pisałem o księżach, nie chodzi tylko o książki o przypadkach księdza Grosera. Problem wielu księży polegał na tym, że w pewnym momencie życia udawali, bo nauczono ich, że są wzorem dla wszystkich. Więc, kiedy temu wymaganiu nie mogli sprostać, to pudrowali zmarszczki, zaczesywali zakola. Ale udawanie kogoś innego niż się jest dotyczy nie tylko ludzi, którzy mają kłopoty ze sobą, dotyczy też ludzi świętych. Ksiądz Jan Twardowski, o którym będę mówił całe życie chodził w peruce. Po co? Taki człowiek chodził w peruce i dopiero w karetce, gdy wieźli go na pogotowie lekarz nakazał ją kategorycznie zdjąć. Ostateczne ogołocenie.
   Moi mistrzowie w pewien sposób byli niepoważni, i na pewno gdybyśmy dostawali na koniec życia świadectwo ze sprawowania, na pewno nie dostaliby piątki. Widziałem w życiu pyszne autorytety, które w konfrontacji bladły. Tę zasadę można rozszerzać: jest święty między jednym a drugim grzechem; jest miłosierny między chwilami, w których oddaje się we władanie gniewu.

ROMAN BRANDSTAETTER (1906-1987)
   Zacznę od Romana Brandstaettera, który przepowiedział mi przyszłość literacką w dość niekonwencjonalny sposób. Powiedział, że zostanę pisarzem a nie publicystą, ale zginę marnie, bo „żadne wonie Arabii nie zabiją smrodu z wrzodu, jakim dla każdego narodu jest ksiądz, pop i rabin”.
   Poznałem go w ten sposób, że pisałem o nim pracę magisterską o jego „Jezusie z Nazerthu”. Kiedy zacząłem pracować w miesięczniku „W drodze” redaktor naczelny tego pisma ojciec Marcin Babraj doniósł mu o tym. Mijają dwa dni, dostaję telefon od Brandstaettera. Pyta czy mogę przyjść do niego i mówi: Pańska praca ma znamiona genialności. „Jezus z Nazartehu” to była rewolucja w polskiej literaturze. Do czasu Brandstaettera Jezus był przedstawiany i odczytywany na dwa sposoby: ludowy – wedle którego Jezusinek urodził się na Podhalu i łaciński – Pan Jezus był odczytywany przez kulturę łacińską. Brandstaetter zwrócił mi uwagę na wielki paradoks: mamy „Quo Vadis”, w którym bohaterowie Żydzi mówią do siebie po łacinie
   Przekazał mi prawdy, którymi karmię się do dziś. Na przykład, że sprzeczności są największym bogactwem człowieka. Czy ja po to skończyłem 80 lat – mówił – żeby ciągle myśleć tak samo. Konsekwencja to jest przymiot diabelski. Traktowałem to wszystko jako wywód filozoficzny, abstrakcyjny, choć piękny. I dopiero po jego śmierci dowiedzieliśmy się o czym on mówił. Głosił pochwałę wątpliwości, że one są jak szczepionka, wzmacniają naszą Wiarę. Powiadał też, że człowiek jest mądry między jedną a drugą głupotą, którą popełnia.

[image]

   Brandstaetter dał mi najpiękniejszą definicję człowieczeństwa: jestem, gdy jestem dobry. A jednocześnie mówił, że jedną z największych cnót są złośliwości. Kochałem go za to, że był prawdziwy. Wiedziałem, że człowiek pomimo swoich wielkich ułomności jest przeznaczony do tego, żeby piąć się w górę.
   Wielokrotnie ratował mi życie swoimi prawdami. Uratował mi życie po śmierci mojego ojca. Nagrałem taśmy by ocalić historię rodu, dzieje ojca, matki. I byłem spokojny. Po śmierci ojca otwieram szufladę, bo chciałem to spisać. A tam pustka. Popadłem w obłęd, przez parę miesięcy przeszukiwałem te same miejsca, winiłem się, że to z powodu mojego bałaganiarstwa ginie pamięć. Aż pewnego dnia czytałem „Pieśń o Moim Chrystusie” Brandstaettera, i tam znalazłem takie zdanie: Taśmy magnetofonowe mój synu są jałowym zapisem wieczności.
   Był wielbicielem św. Franciszka, którego uważał za najpiękniejszą postać swojego życia. Tak pisał o nim w tekście „Pełnia człowieczej doskonałości” umieszczonym w książce „Inne kwiatki Świętego Franciszka z Asyżu”: Księżyc wysoko stoi na samym szczycie nieba. W ogrodzie cykają świerszcze. Poczułem wielką wdzięczność dla św. Franciszka za jego radość, wesołość i rubaszność, za smutek, który go trapił, za jego zapalczywość, gniew i gwałtowność, za romantyczne marzycielstwo, za poczucie rzeczywistości, za te wszystkie właściwości, które wraz z jego tragiczną wielkością, dobrocią, cierpieniem, miłością, rozczarowaniami i klęskami tworzą obraz człowieka doskonałego. W innym natomiast tekście pisał: Noc po to w sercu człowieka zapada, by na jego dnie zajaśniały gwiazdy. Pożyczałem nie raz te słowa mojej powieściowej postaci księdza Grosera. Za jego pośrednictwem weszły one w obszar kultury masowej.
   Symboliczne, że pierwszym jego dziełem, które uważał, że jest warte tego, aby o nim wspomnieć jest dramat „Powrót syna marnotrawnego” (napisany w Jerozolimie w latach 1943-1945), który tak jak on zmarnotrawił pierwszą część żywota. Uważał bowiem, że wszystko co przed wojną napisał to są śmieci.
   Brandstaetter urodził się i został wychowany w tradycyjnej rodzinie żydowskiej. Z okresu przedwojennego pochodzi jego następujący tekst pt. „Neofita”: To było w l. 1925-29. Do zagadnienia żydostwa miałem wówczas stosunek prawie zupełnie indyferentny. Wprawdzie dźwigałem w sobie formalnie ciężar hebrajskiego dziedzictwa, lecz samo żydostwo stało poza sferą moich intymnych zainteresowań. (...) Wszak z żydostwem łączyła mnie tylko tradycja rodowa i – piątkowa ryba (...). Zatopiony po uszy w słowie polskim odnajdywałem w nim najcudowniejsze brzmienia patriotyczne (...). Aż nagle, dosłownie nagle, bez powodu, bez niczyjej inicjatywy, impulsywnie, samorodnie, całkowicie organicznie – pamiętam tę chwilę dokładnie – uzmysłowiłem sobie jedną prawdę: JESTEM ŻYDEM! Świadomość ta olśniła mnie jak błyskawica, jak OBJAWIENIE. Dziś to OBJAWIENIE tłumaczę sobie tym, że wówczas dziwną, tajemną siłą uczuciową dojrzałem do żydostwa. Tak. Dojrzałem. Bo ja, drogi przyjacielu, nie stworzyłem w sobie żydostwa, ani nie odnalazłem go, ani mnie nikt nie nawracał, ani nie powróciłem do domu (... ), ani nie przeszedłem na wiarę narodowego żydostwa, lecz zwyczajnie dojrzałem do trudnej misji Żyda”. („Opinia” nr 33 z 1933 r.).
   Brandstaetter w czasie II wojny światowej – w Palestynie, do której trafił przez Związek Radziecki – dokonał wolty: z Żyda stał się chrześcijaninem.

OJCIEC JAN GÓRA (1848-2015)
   Opowieść o ojcu Janie Górze rozpocznę od informacji, że podobnie jak Roman Brandstaetter pochodził on z Galicji. Obaj chwalili się tym i tęsknili za Galicją, ale wiedzieli że interesy mogą robić tylko w Wielkopolsce. Sądzę, że żaden z nich nie zrobiłby tego co zrobił, gdyby tu nie osiadł. – Ojcze – mówił Brandstaetter do o. Jana – wracajmy na południe, tu jest tak nudno, tylko praca i praca. – To wracajmy panie Romanie – odpowiedział o. Jan. – E, nie ojcze, bo tam na południu wszyscy są genialni, a tu w Poznaniu tylko my dwaj.
   Góra kłaniał się mistrzom, całował ich po rękach. Ja myślę, że też żyłem w tej tradycji. Możliwość spotkania z człowiekiem, który coś zdziałał była dla mnie łaską. Mało tego, dla mnie zawsze człowiek stary był jak płonąca biblioteka, uwielbiałem z nimi rozmawiać, wchodzić do zamkniętych światów. Potem miałem wrażenie, że przyszło pokolenie, które to nie bardzo wzruszało. Liczyła się młodość, internetowe horyzonty, tzw. TKM ...
   Napisałem kolejną książkę o ojcu Janie. Nie było to łatwe zadanie. Powiedziałem mu, że warunkiem powstania tej książki będzie nie tylko szczera rozmowa, bo to jest oczywiste, ale jego przemiana i moja przemiana. Jemu strasznie zależało, żeby to było książka o świętości. Ja się wzbraniałem. Mówiłem, że świętości nie da się zaprogramować, tym bardziej o niej pisać. Mówiłem mu: - Tymczasem ojcze jesteśmy wielkimi grzesznikami. No ale w końcu zgodziłem się. Książka została nazwana „Święty i błazen”. Tytuł dwuwymiarowy. Dla jednych był święty, dla drugich był błaznem, to znaczy człowiekiem, który się błaźni. A Góra zawsze mi powtarzał, że woli być błaznem, który swoim błazeństwem rozbraja serce drugiego człowieka niż bezwonnym sucharkiem. Góra nie zwracał uwagi jak wypadł, nie pudrował się przed występami, nie pytał o recenzje. Nie miał na to czasu, miał tyle występów przed sobą, że nie przeżywał tych które minęły.
   Był skrzyżowaniem artysty i kapłana. Zacznę od oczywistości, żeby oczyścić przedpole.
Dla Góry Bóg był drogą do człowieka, a człowiek był drogą do Boga. Z człowiekiem spotykał się zawsze w Bogu, Bóg był płaszczyzną spotkania – czy to w humorze czy patetycznie. Poświęcał nieraz prawdę materialną dla prawdy artystycznej. Mistyfikował, więc wiele opowieści z jego życia trzeba wpisać w wymiar legendy, aczkolwiek sam Jan Góra jest jej źródłem, bo nam ją opowiedział. Jan Góra był artystą 24 godziny na dobę. Nie był showmanem, o co go niektórzy posądzali. Każda minuta oznaczała dla niego działanie artystyczne. Nie było bylejakości swojej prezentacji. Albo śpiewał, albo przemawiał, albo opowiadał legendy. Miał świadomość, że jest artystą, powiedział: - Dobry artysta nawet bez formy jest wielkim artystą.
   Jan Góra był pełen humoru. Pośmiać się i zapomnieć. Bo miał dystans do siebie, bo lubił śmiać się z siebie, za radą ks. Tadeusza Fedorowicza: - Błogosłąwieni potrafiący się śmiać z samych siebie albowiem zawsze znajdą powód do radości. Góra był pozytywną odpowiedzią na postulat księdza Twardowskiego, że w polskim Kościele najbardziej brakuje poczucia humoru.
   Można zaryzykować taki skrót, że o. Jan poszedł do zakonu, bo chciał pokonać wrogów Kościoła, wrogów wiary. Nie mógł wybaczyć tym wszystkim, którzy powiadali, że okres ciemnoty przeminie. Nawrócił go o. Jacek Salij, który powiedział mu, że nie może żyć światłem odbitym i być w opozycji, tylko pozytywnie głosić Jezusa – głosić pozytywnie, a nie przeciw czemuś.
   Moja przyjaźń z Janem Górą miała również swoje doliny. Był on człowiekiem, który zdążając do swych wielkich celów potrafił ranić. Mnie zranił na przykład przy okazji Grosera. – Nie tak pisze się o matce Kościele – mówił. Przed dwoma dniami rozmawiałem z jego najstarszym bratem, który się okazał wielkim wielbicielem tej książki, i opowiadał mi jak to Góra wypytywał go o różne rzeczy, świadczące o tym, że znał tę książkę.
   Śmierć Góry była niezwykle symboliczna. Widziałem się z nim dzień wcześniej, w niedzielę, w Lubiniu, gdzie głosił kazanie z okazji pięćdziesięciolecia kapłaństwa o. Karola Meissnera. On je zaczął tak: - Ojciec Karol jest łysy, niski, urodą nie grzeszy, ale ja go kocham. A na koniec opowiedział o modlitwie ojca Karola w kolejce do lekarza: - Jestem Twój, zbaw mnie, amen. Po kazaniu podszedłem do niego i mówię: - To było najpiękniejsze ojca kazanie w ostatnich latach. - Żartujesz? - Nie ojcze jestem taki z ojca dumny. Mógłbym powiedzieć, że spełniło się, powiedziałem mu najważniejszą rzecz przed śmiercią, a jednak czegoś strasznie żałuję, że nie mogę go weselić, że nie mogę mu opowiedzieć dowcipu. Często, gdy było mu źle fizycznie wołał mnie do siebie, żebym opowiadał mu głupoty. On tym samym karmił Papieża Jana Pawła II. Głupota radosna to jest nagroda za trudy świata. Dowcip do końca.
   Takie było moje życie u boku Jana Góry. Ciągłe wypływanie na głębię, twórczość. Zespoliła nas pieśń „Tylko orły”. Ojciec chciał, żebym ją zawsze z nim śpiewał. Ja mówiłem: - Witam ojca. A on: - Tylko orły szybują nad granią.

KSIĄDZ JAN TWARDOWSKI (1915-2006)
   Na dokładkę coś o księdzu Janie Twardowskim, kolejnym moim Mistrzu. Pewnego dnia usłyszałem od niego: - Wie Pan, w polskim Kościele najbardziej brakuje poczucia humoru, a kapłan zbawi świat. Ci księża tacy ponurzy. Sam zaś tryskał humorem, błaznował tylko po to, by drugiemu człowiekowi sprawić radość.
   Ks. Jan był smutnym humorystą. Kiedy pytałem go dlaczego na dnie jego radości czai się smutek, mówił że to dowód na istnienie Boga, że tęsknimy za czymś więcej. Kiedy rozmawiałem z nim o nieszczęściach mówił: - Nie ma nieszczęść, tylko są doświadczenia, których nie rozumiemy. Zrozumiemy je po tamtej stronie. Bo Pan Bóg jest jak wielki artysta – nie dopowiada, ta tajemnica zostanie wyjawiona po drugiej stronie.
   Twardowski był przede wszystkim zachwycony prawdą, że Bóg objawił się nam jako dziecko, przyszedł na świat jako dziecko. Nauczył mnie, że człowiek stanie się autorytetem jak będzie umiał bawić się z dzieckiem. Tego się uczę, piszę takie książki dla dzieci jak „Pan Pierdziołka spadł ze stołka”. Ks. Jan pięknie pisał w wierszu „Suplikacje”:
Boże po stokroć święty mocny i uśmiechnięty
iżeś stworzył papugę zaskrońca zebrę pręgowaną
kazałeś żyć wiewiórce i hipopotamom
teologów łaskoczesz chrabąszcza wąsami
dzisiaj gdy mi tak smutno i duszno i ciemno
- uśmiechnij się nade mną
.
   Stał się – jakby niechcący – autorem dwóch moich książek, kryminałów z duszą „Puszczyk” i „Chaszcze”. Pomagał w zrozumieniu ludzkiej tragedii, cierpienia i nieszczęść. Uważał, że to doświadczenia, których nie rozumiemy, że nasze życie przypomina nieco puszczę lub chaszcze. Tak, jak nie wiemy z którego korzenia wyrasta jaka gałązka, tak nie rozumiemy gmatwaniny życia.
   Sztuka dla niego była sztuczna. Był autorem najsłynniejszego powiedzenia poetyckiego: Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą. Żyjemy po to żeby się dziwić. Wszystko co przeżywał prowadziło go do zdziwienia, a nie do rozpaczy. Podziwiam ludzi, którzy tak jak ks. Twardowski w cichości służą słabszym. Kiedyś napisałem „Niebo dla akrobaty”. Opisałem tam ludzi, którzy stają się niebem dla człowieka słabego. Zawsze zajmowałem się kulawymi świętymi. Witrażami Pana Boga. Bo to są święci z odzysku. Moim najpiękniejszym świętym jest syn marnotrawny. To jest świętość w zasięgu ręki każdego.

■ Jan Grzegorczyk – skrót wykładu, wygłoszonego 25.04.2019 r. w Duszpasterstwie Ludzi Pracy ’90; został opracowany z wykorzystaniem nagrania wykładu i notatek J. Grzegorczyka do wykładu.

Linki do wybranych materiałów związanych z autorem wykładu:
Strona internetowa i facebook:
http://www.jangrzegorczyk.pl/
Wywiady z Janem Grzegorczykiem:
https://gloswielkopolski.pl/jan-grzegorczyk-o-ojcu-gorze-i-nowej-ksiazce/ar/11613216
https://warszawskagazeta.pl/kraj/item/4493-kaplan-to-znaczy-milosc-nasz-wywiad-z-janem-grzegorczykiem;
https://www.rp.pl/Plus-Minus/312089914-Mazurek-rozmawia-z-Janem-Grzegorczykiem-o-ks-Groserze-bohaterze-jego-pieciu-powiesci.html;
http://nowaczytelnia.pl/reportae-i-wywiady/5-wywiady/710-wywiad-jan-grzegorczyk.html;
http://www.ksiazkazamiastkwiatka.pl/?page_id=334;
Spotkanie autorskie z Janem Grzegorczykiem:
https://www.wimbp.gorzow.pl/milosierdzie-w-czlowieku-i-dla-czlowieka-to-mysl-prz-4267/

(c) 2006-2024 https://www.dlp90.pl