|
Życie wśród pisarzy, agentów i intryg
Wstęp
Zabrałem się do pisania tej książki, nie znając jeszcze nazwisk agentów, którzy infiltrowali wrocławskie środowisko literackie ani ich kryptonimów. Dziś już w większości przypadków znam kryptonimy i nazwiska. Poznałem je z dokumentów Instytutu Pamięci Narodowej (IPN). Kilku agentów okazało się moimi znajomymi, kolegami, a w trzech przypadkach wręcz przyjaciółmi. Ale nie o nazwiska chodzi. A o mechanizm werbowania i zbrodni donosicielstwa. Bo donosicielstwo jest zbrodnią moralną wobec własnej wspólnoty. I zdradą tej wspólnoty.
Ks. Józef Tischner w „Etyce solidarności” powiada, że donos, jako forma zdrady, staje się głównym grzechem przeciwko solidarności sumień. Dlatego każdy konfident, kapuś, czy donosiciel, jakkolwiek go nazwiemy, popełnia przestępstwo. I nieważne, czy po ujawnieniu jego nazwiska zaczyna się tłumaczyć, że był młody i głupi, czy też traktował donosicielstwo cynicznie i z wyrachowaniem, jako szczebel do kariery zawodowej. Bo każdy szkodził swojej wspólnocie, wpychając ofiary donosów w ramiona oprawców. Każdy był moralnym przestępcą. Powodował rozliczne ludzkie dramaty, choroby, depresje, zawały, pozbawiał ludzi pracy, stanowisk, niszczył rozwój twórczy, a nawet – pośrednio – wsadzał do więzień lub doprowadzał do śmierci. Wspierał komunistyczny reżim w najgorszej postaci. Współdziałał z katami. Bardzo często za judaszowe srebrniki.
Cywilizowane narody nie mogą normalnie żyć bez klarownego systemu wartości, który odróżnia dobro od zła. Donosicielstwo było, jest i pozostanie złem. Dlatego wymaga napiętnowania. Potrzebuje tego zwykła ludzka przyzwoitość, poczucie sprawiedliwości i higiena społeczna. Zło trzeba nazwać po imieniu. I tępić bez względu na okoliczności. Nie zrozumiemy naszego świata bez zrozumienia zapaści moralnej, w której obecnie się znajdujemy, relatywizując dobro i zło, gdy system wartości ulega deprecjacji. Nie pojmiemy współczesnej Polski bez jej ponurej historii, z której wyłaniają się demony bezpieki. Nie odczytamy dobrze znaków czasu, gdy nie poznamy jego alfabetu.
Od lat prowadzę dziennik, zwany tutaj „Zapiskami”. W trakcie obmyślania konstrukcji książki, uznałem, że dla Czytelnika będzie interesujące i ważne, jeśli zderzę swoją niegdysiejszą wiedzę o środowisku literackim Wrocławia, o Polsce i o moim pojmowaniu świata z wiedzą, jaką dostarczają dokumenty IPN. To zderzenie może okazać się owocne przy poznawaniu tamtej rzeczywistości. Szersze tło pozwoli dojrzeć zjawisko głębiej i bardziej wszechstronnie. Dlatego zderzam wiedzę urzędniczą, opieczętowaną z wiedzą odbitą w moich dziennikach. Taka metodologia pełniej odsłoni mechanizmy hańby.
Opowiadam głównie o okresie mojej aktywności twórczej i związkowej w środowisku pisarskim, czyli od końca lat sześćdziesiątych do początku lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku, kiedy należałem do Związku Literatów Polskich (ZLP). Zarówno dokumenty IPN, jak i moje „Zapiski”, dotyczą tego właśnie okresu. Zaczynają się w roku 1968, kiedy zostałem zmuszony do opuszczenia Legnicy i przeniosłem się do Wrocławia, wstępując do ZLP. Staram się też w tej książce zrozumieć – na tle dokumentów IPN – swoje własne miejsce w skomplikowanych układach i zależnościach wewnątrz lokalnego Olimpu. I próbuję dociec, w jaki sposób odbywało się kaperowania agentów i wciąganie ich w sieć pułapek. Dlaczego w jednych przypadkach to się udawało, a w innych nie. Z dokumentów IPN wyziera świat ludzkiej podłości, nieraz bezradności oraz mizeria charakterów. Ale spotykamy też zachowania dramatyczne, odważne i heroiczne. I one są wskazówkami dla naszego życia. Polacy mają prawo wiedzieć, gdzie kto stał w czas hańby.
Starożytni Hellenowie stworzyli pojęcie: katharsis. Przez oczyszczenie świat się odnajduje i rozwija. A człowiek czuje się bardziej wolny. W przeciwnym wypadku grozi nam totalna wieża Babel, której fundamenty i tak już sobie zafundowaliśmy. A rozpad wspólnot zawsze się rozpoczynał od rozpadu wartości, sensów i pojęć. Zdecydowałem się odsłonić rzeczy i sceny istotne dla zrozumienia tamtej epoki, ale także siebie samego oraz po to, by poddać je diagnozie społecznej, z nadzieją, że nigdy się nie powtórzą. Dziś w Polsce toczy się ostry bój o prawdę i pamięć. W tej materii należy stanąć na twardym gruncie sprawiedliwości, bez względu na konsekwencje.
Wielkie postaci kultury polskiej w Legnicy – Zbyszek Cybulski i inni
Wszystko zaczęło się w marcu 1968 r. Pracowałem wówczas, jako nauczyciel języka polskiego w Technikum Elektroenergetycznym w Legnicy. To były ciekawe, ważne i trudne doświadczenia w niezwykłym i skomplikowanym mieście. Mieszkali tu Polacy, Żydzi, Ukraińcy, Niemcy, Grecy, Rosjanie, Łemkowie, Cyganie i Macedończycy. Wśród okupantów sowieckich, których sztab główny mieścił się w centrum grodu, spotykało się żołnierzy niemalże wszystkich republik ZSRR: Kazachów, Ormian, Gruzinów, Łotyszy, Czuwaszów, Litwinów, Estończyków i Bóg wie, kogo jeszcze. Także sowieckich cywilów nie brakowało. Legnica stanowiła swoisty tygiel narodów. Było co obserwować. Toteż pod wieczór robiłem „zapiski” z minionego dnia i notowałem różne osobliwości. Pozwalają mi one teraz rekonstruować pewne wydarzenia i konfrontować z dokumentami IPN.
Spośród interesujących i ważnych dla mojego rozwoju spotkań były spotkania z wielkimi postaciami ówczesnej kultury. W Legnicy działał tuż obok szkoły, w której pracowałem, jako nauczyciel języka polskiego, przy ul. Lampego, słynny wówczas klub „Parnasik”. Nie „Parnas”, a „Parnasik”. Ale to wystarczyło, by pojawiały się tam godne tej nazwy inicjatywy. Kierował nim człowiek prosty, uczciwy, czasami naiwny, lubiący sobie popić, ale łaskawy i życzliwy dla wszelkich innowacji twórczych, Stanisław Skowron. Często tam zaglądałem. Namówiłem go kiedyś na rzecz dla miasta atrakcyjną i dalekosiężną, choć na swój sposób szaleńczą, jak na owe czasy, a mianowicie, na tworzenie w tym klubie swoistego tygla kulturalnego, ośrodka debat artystycznych i intelektualnych. Jak na czasy komunistyczne, pomysł mógł spalić na panewce, ale Stasio Skowron pomysł podchwycił i od tego momentu klub gwałtownie się ożywił. Już nie tylko kwitło w nim życie towarzyskie, herbata, kawa i kieliszek czegoś mocniejszego, ale poczęły pojawiać się tam głośne sławy kina, teatru i opery, wybitni twórcy literatury i sztuki, poeci, prozaicy i dramaturdzy. Toczyły się burzliwe dyskusje poświęcone nowoczesnej poezji i awangardzie teatralnej. Blisko był Wrocław, a w nim rozwijała się wielka myśl nowatorska, literacka, teatralna, filmowa, plastyczna i muzyczna.
Przybywali stamtąd, ale też z innych ośrodków kultury, na moje i Skowrona zaproszenia, największe sławy tamtego czasu, Zbyszek Cybulski, którego witałem bodajże w końcu 1965 r. na dworcu, a on pojawił się w kufajce, budząc ogromną sensację, Tymoteusz Karpowicz, wielki odnowiciel strof poetyckich, z którym prowadziłem spotkanie, Andrzej Łapicki, na widok którego legnickie panny mdlały, Tadeusz Łomnicki, Ryszard Bukowski, znakomity kompozytor, Romuald Cabaj, oryginalny prozaik, Jarosław Iwaszkiewicz, z którym spędziłem cały wieczór i wielu innych wybitnych twórców, aktorów, literatów, mistrzów kina.
Do dzisiaj wspominam upojne chwile ze Zbyszkiem Cybulskim w restauracji „Tivoli”, gdzie obok Zbyszka znalazł się Stasio Skowron i ucztowaliśmy do zamknięcia lokalu. Z Cybulskim znaleźliśmy szybko wspólny język, bo jak się okazało, byliśmy krajanami, on starszy ode mnie o dziewięć lat urodził się kilka powiatów dalej, na ziemi stanisławowskiej, a ja mieszkałem niedaleko Halicza, więc gawędziliśmy trochę o dawnej Polsce. To wtedy dowiedziałem się od niego, że jego korzenie sięgają Armenii, a więc po części był Ormianinem, jak to na Kresach. Tam co drugi był po części kimś innym niż rodowitym Polakiem. I o tym ze Zbyszkiem rozmawialiśmy, naturalnie, także o sztuce, filmie, aktorstwie, a liczba kieliszków obok nas rosła. W pewnym momencie Zbyszek zamilkł, zamyślił się i z pochyloną głową cicho powiedział: – Noc. – Nie bardzo wiedziałem do czego nawiązuje, czy do tego, że jest już późna pora i czas się pożegnać, czy też do czegoś innego, ale wkrótce się okazało, że przyszła mu na myśl noc kresowa ze swoimi widmami i grozą. Szybko wypiliśmy po kieliszku i już tego wieczoru do Kresów nie wracaliśmy. Wspomniał tylko Zbyszek, że nigdy tego nie zapomni i powoli zaczęliśmy się żegnać. Po pożegnaniu ze mną i Stasiem Skowronem, Zbyszek wpadł w ramiona znanej wówczas legnickiej piękności, wsiadł do jej samochodu i pomknął w nieznanym kierunku.
Później, gdy wracałem do tego epizodu mego życia, wielokrotnie szukałem na mapie jego wsi, Kniaże, w której się urodził i którą nosił w sercu do końca swego tragicznego życia, kiedy w styczniu 1967 r., jeśli dobrze pamiętam, ósmego stycznia, spiesząc nad ranem na ekspres do Warszawy wpadł we Wrocławiu na peronie trzecim pod pociąg i zginął. Miał wtedy trzydzieści dziewięć lat i był i szczytu sławy. Wielka indywidualność, potężny talent, człowiek o niesamowitej wrażliwości, wewnętrznie powikłany, z wieloma jednak kompleksami, które starannie ukrywał pod ciemnymi okularami, symbol tamtej epoki. Ceniłem go i szanowałem. I kiedy tylko miałem okazję, a miałem jeszcze kilka razy taką okazję, później już we Wrocławiu i w Warszawie, szedłem z nim na wódkę i oddawaliśmy się tajnikom naszej historii, wspomnieniom Kresów, o czym, o ile wiem, z nikim innym tak szczerze nie rozmawiał jak ze mną.
Wiele lat później zaprzyjaźniłem się z najwybitniejszym i największym polskim reżyserem filmowym, autorem genialnego „Pamiętnika znalezionego w Saragossie”, Wojtkiem Hasem, z którym w domu jego żony, Wandy Ziębickiej, popijaliśmy ormiański koniak i wspominaliśmy przy okazji Cybulskiego, ponieważ Zbyszek grał w tym filmie jedną z ważniejszych ról, a Has opowiadał mi, jak się z nim współpracowało. Krótko mówiąc, współpracowało się trudno, ale ciekawie, bowiem Cybulski był kapryśny, nerwowy, niespokojny i miał szalone pomysły. Nagle znikał, albo ni stąd ni z owąd się pojawiał. I pił, dużo pił. Wciąż sprawiał wrażenie, jakby się czegoś bał, krępował, lękał, że jego gwiazda zgaśnie. Ten lęk trapił go do końca życia. Mimo ogromnej sławy, w chwilach słabości pokazywał, że dręczą go koszmary nieistnienia. Być może źródeł tych niepokojów należy szukać w jego dzieciństwie na zbroczonej krwią ziemi kresowej, której Cybulski nie mógł zapomnieć.
Marzec 1968 w Legnicy
W marcu 1968 r., po burzliwych demonstracjach w Legnicy przeciwko zamknięciu „Dziadów” Adama Mickiewicza w reżyserii Kazimierza Dejmka w Teatrze Narodowym w Warszawie, zjawili się w mojej szkole ludzie z bezpieki i najpierw poprosili dyrektora na rozmowy, a potem mnie. Wiedzieli już, że razem z grupą uczniów brałem udział w protestacyjnym pochodzie. Ostrzegli, bym się nie mieszał do polityki. I jako przykład tego mieszania – poza zdjęciami z demonstracji – pokazali mi odbitkę gazetki szkolnej, którą redagowałem razem z chłopakami.
– Uczniowie krytycznie wypowiadają się o naszej rzeczywistości – oznajmiali. I dodawali, że Służba Bezpieczeństwa przygląda się mi z uwagą. A na koniec poinformowali, że jeśli jeszcze raz wezmę udział w demonstracji albo moi uczniowie wyjdą na ulicę, zostanie mi założona specjalna teczka, w której każde zdarzenie zostanie opisane, a ja wylecę ze szkoły. Słowem, grozili, straszyli, szantażowali. Szczególnie ta specjalna teczka zabrzmiała groźnie. Wtedy pojęcia jeszcze nie miałem, co taka teczka znaczy.
Demonstracje w Polsce wciąż trwały. Powiem od razu, że marzec 68 zaczął w wielu regionach kraju bunt studentów i robotników przeciwko komunizmowi. W Legnicy buntowali się szczególnie młodzi robotnicy, technicy i inżynierowie, wśród nich sporo było absolwentów mojej szkoły. Nie brakowało też uczniów. Buntowali się szczególnie przeciwko komunistycznej władzy, przeciwko systemowi, Gomułce i całemu aparatowi ucisku. Nas w Legnicy mniej interesowały wewnętrze gry partyjne, nas interesował los Polaków.
Nie wszyscy pamiętają, jak doszło do zamknięcia „Dziadów” Mickiewicza, dlatego w dużym skrócie je przypomnę. Relacjonuję to wydarzenie za Marcinem Pijaczyńskim, który opisał je na stronie „Polska.net” (18.03.2005):
Spektakl został przygotowany dla uczczenia 50. rocznicy Rewolucji Październikowej. Premiera w Teatrze Narodowym w Warszawie miała miejsce 25 listopada 1967 roku. Udało się odegrać łącznie dziesięć przedstawień. Początkowo nie planowano całkowitego zdjęcia spektaklu z afisza. Zażądano natomiast od Dejmka wprowadzenia zmian i ograniczenia liczby wystawień sztuki do jednego razu w miesiącu. W odpowiedzi Dejmek złożył rezygnację ze stanowiska dyrektora Sceny Narodowej, która nie została jednak przyjęta. Po Warszawie krążyły plotki, że zdjęcie „Dziadów” z afisza nastąpiło wskutek interwencji radzieckiego ambasadora, Awierkija Aristowa. Brak jest jednak na to dowodów, a niektórzy znawcy tematu twierdzą nawet, że ambasadorowi decyzja polskich władz nie podobała się i groził publicznym zdementowaniem tej opinii. Ostatni spektakl „Dziadów” odbył się 30 stycznia 1968. Prawie od samej premiery w najbardziej antycarskich momentach przedstawienia zrywały się na widowni oklaski. Historyk, Jerzy Eisler, utrzymuje w swojej książce, „Marzec 1968”, że dejmkowską inscenizację „Dziadów” od samego początku postanowili wykorzystać do swoich celów „partyzanci”. To właśnie z tą grupą Eisler wiąże podgrzewanie nastroju na przedstawieniach. Podczas ostatniego spektaklu swoje niezadowolenie z decyzji władz demonstrowali natomiast studenci. Po zakończeniu przedstawienia, skandowali m.in. „Niepodległość bez cenzury” i „Dejmek, Dejmek”. Przeszli też pod pomnik Adama Mickiewicza, gdzie złożyli kwiaty, a następnie zostali rozpędzeni i spałowani przez milicję. Część studentów została zatrzymana i wymierzono im bardzo wysokie kary pieniężne, niektórzy zostali bezprawnie relegowani z uczelni… Jednocześnie… trwała kampania antyintelektualna i nagonka antysemicka, która doprowadziła do emigracji wielu tysięcy polskich Żydów.
Tak mniej więcej zaczęły się tzw. wydarzenia marcowe. Fala protestów rozlała się po całym kraju. Przewaliła się też przez Legnicę. Wiele lat później czytam w opracowaniu historyka:
15 marca późnym popołudniem w okolicach ul. Lenina, pl. Słowiańskiego i Rynku zorganizowano wiec pod hasłami solidarności ze studentami Warszawy. Jak odnotowano w odnośnych raportach „wznoszono hasła wrogie” oraz „żądano uwolnienia aresztowanych studentów”. Następnego dnia rozrzucano ulotki „chcemy Wolnej Polski”, „Żądamy zmiany rządu”, „precz z Gomułką”. Podobne wydarzenia miały miejsce 17 marca. Już pierwszego dnia manifestanci zostali zaatakowani przez MO i ORMO. W odpowiedzi służby obrzucono kamieniami. Starcia koncentrowały się w okolicach ul. Wrocławskiej, placów Wilsona i Słowiańskiego. Do godz. 20.00 „MO opanowało sytuację i na terenie miasta Legnicy zapanował spokój i porządek”. 50 funkcjonariuszy skierowano do ochrony miejsc zamieszkania obywateli radzieckich. Następnie do akcji „włączyli się prokuratorzy przesłuchując zatrzymanych”. 16 III, gdy do akcji wkroczyła MO z „balkonów i okien domów ludność zaczęła zrzucać cegły i doniczki”, na ulicach pojawiły się barykady z koszy na śmieci. Ponadto do Legnicy przybyły posiłki – 96 funkcjonariuszy milicyjnej szkoły w Słupsku. 400 osób „zakłóciło porządek” także 17 III. Jak podaje Ł. Kamiński zatrzymano od 133 do 168 osób. Największą grupę stanowili robotnicy. Przed sądami stanęło na pewno 10 aresztowanych. Wyroki sięgały około 2 lat więzienia. Ponad 90 spraw skierowano do kolegiów a z innymi uczestnikami zamieszek przeprowadzono rozmowy profilaktyczno-ostrzegawcze […]. Dyrektor Studium Nauczycielskiego został usunięty ze swego stanowiska „za zajętą w tym czasie postawę”. Poza Legnicą doszło do demonstracji nastrojów antykomunistycznych w innych powiatach. Ł. Kamiński wspomina powiat jaworski, gdzie na murach pojawiły się hasła: „Precz z Ruskimi z Polski”, „Precz z pachołkami Moczara”. W Lubinie zaś na kolportowanych ulotkach znalazły się hasła: „Studenci z robotnikami”, „Za co bijecie polską młodzież”, „Brawo studenci Warszawy, jesteśmy z Wami” i inne. (Agnieszka Rurak-Żeleźny, Legnicki Marzec 1968 roku, lca.pl, 09.03.2011)
Warto zwrócić uwagę na charakter legnickiego protestu. Największy udział wzięli w nim młodzi robotnicy z Huty Miedzi i okolicznych zakładów pracy, a także młodzież szkolna. Był to więc bunt robotniczy, a licealiści go wspierali. Nie tak, jak w Warszawie, gdzie ton nadawali głównie studenci. I jeszcze jedno, tam, na górze, toczyła się ostra walka polityczna między kilkoma komunistycznymi klanami, a w Legnicy trwał autentyczny bunt młodych robotników i walka z systemem komunistycznym.
W tym czasie Legnica była najważniejszym punktem strategicznym wojsk sowieckich w Polsce i Europie Wschodniej. Tutaj mieścił się sztab główny Północnej Grupy Wojsk Radzieckich. Przebywało w Legnicy około 60 tys. żołnierzy, nie licząc cywilów, którzy mieli swoje szkoły, szpitale, sklepy, hotele, zakłady fryzjerskie, zespoły muzyczne, teatr itd., itp. Słowem, mała Moskwa. W dniach napięć marcowych zamknęli się w koszarach i domach, nie wychodząc na ulice. Z późniejszych relacji wynika jednak, że trzymali rękę na pulsie. Mieli swój wywiad i doskonale wiedzieli, co się dzieje.
„Zapiski” (luty – czerwiec 1968)
29.02.68 r.
Znajomy dziennikarz, Ryszard Pollak, przywiózł z Warszawy wiadomość, że Związek Literatów Polskich zaprotestował przeciwko zdjęciu ze sceny „Dziadów”. To znak, że pisarze stają przeciwko władzy z otwartą przyłbicą.
09.03.68 r.
Moi chłopcy skomponowali gazetkę ścienną, inteligentną, ironiczną, a nawet szyderczą. Pokpiwają sobie z samych siebie, ale także z wad ludzkich, z bezduszności, biurokracji, zakłamania i dwulicowości. Krytycznie patrzą na nasze życie, analizują rzeczywistość, szczypią nauczycieli. Gazetkę wywiesiliśmy na korytarzu… Już zbierają się przy niej tłumy.
11.03.68 r.
Wczoraj odbyła się w Warszawie wielka demonstracja studentów, ludzi kultury, mieszkańców stolicy. Podobno toczyły się walki w okolicach gmachu KC, a także na Krakowskim Przedmieściu. Zygmunt Urban (szkolny bibliotekarz – St. S.), twierdzi, że to początek rewolucji. Urban, to nasz wielki konspirator. Zbiera potajemnie młodzież i w podziemiu opowiada jej, jak należy walczyć o prawdę. Prawda staje się najważniejszą kategorią życia zbiorowego. Często rozmawiam z Zygmuntem o Polsce, wolności, prawdzie, Kościele, religii, Bogu. To jego i mój świat. Zygmunt namawia mnie, bym tworzył tajne kółka młodzieżowe pod pretekstem samokształcenia.
12.03.68 r.
Pomruki dyrekcji z powodu gazetki. Nic konkretnego, ale zawoalowane uwagi, że młodzież za wiele sobie pozwala, a niektórzy nauczyciele (niby ja?), sprzyjają anarchii i rozkładowi społecznemu (?). Ostro, ale jeszcze nie biją. Nauczyciele w większości przyjęli gazetkę ze zrozumieniem, nawet żartobliwie. Ale dyrekcja warczy… Chłopcy wytrzasnęli ulotki nawołujące do poparcia warszawskich studentów… Oto one: „Jesteś szuja i szmata, jeśli nie poprzesz warszawskiego brata”, „Wspieraj pisarzy, niech Bóg ci darzy”, „Prasa kłamie, powiedz to mamie”… Podejrzewam, że niektóre z nich, to dzieła ich tajnej pracy. Ale nie dopytuję o szczegóły.
14.03.68 r.
Dyrektor Pasternak spytał, czy zgodziłem się, by chłopcy wywiesili gazetkę. Odparłem, że tak. Był ponury i źle mu patrzyło z oczu. Bez słowa odszedł. Nocą słuchałem Wolnej Europy. Chyba tylko stamtąd można się dowiedzieć, co się naprawdę dzieje w Polsce. Komuniści pogardliwie nazywają WE „szczekaczką amerykańską”. Wrocław coraz aktywniejszy politycznie, ale i Legnica już nie śpi, choć tu wszystko dociera później. W mieście w dalszym ciągu pokazują się ulotki, afisze wywieszone w bramach, na słupach, niektóre roznosi wiatr. Znalazłem następujące: „Sowieci do domu, niepotrzebni nikomu”, „Agenci bezpieki, zgińcie na wieki”… Koło Domu Kultury, na ul. Mickiewicza, spory napis: „Ruskie i Gomułka, to jedna spółka”.
15-17.03.68 r.
Spotykam w kawiarni „Tivoli” jednego z naszych twardogłowych nauczycieli, Jana S., przysiada się po pijanemu do mego stolika i zdradza mi w wielkim sekrecie, że ma ważne wiadomości na mój temat, ale nie może mi powiedzieć, bo nie wie, czy nie jesteśmy na podsłuchu. Mówiąc to, strachliwie rozgląda się po sali. Potem coś bełkocze, że już mnie mają, ale nie chce dokładnie tego wyjaśnić. A odchodząc, mamrocze: „Siedź na dupie, nie podskakuj, jak chcesz przeżyć, to potakuj”. Nigdy nie żywiłem do niego specjalnej sympatii, wydawał mi się sztywnym partyjnym aparatczykiem, a tu nagle ostrzega mnie. Sam nie wiem, co o tym myśleć. A może ma takie zadanie. Bym się skulił i zamilkł. W Legnicy kotłuje się. Po ulicach gromadzą się młodzi. Wiatr roznosi papiery. Po południu (15.03) ogromna demonstracja… Długa rzeka młodzieży… szła w kierunku Rynku… Jakiż potężny duch wstąpił w młodych. Okrzyki, hasła antysowieckie. Moi chłopcy też się dołączyli. Pełno dzieci, nawet ze szkół podstawowych. Rozruchy trwały do 17 marca. Barykady, walki uliczne. Widziałem straszną rzecz, masakrę. Polska milicja znęcała się nad polskimi dziećmi… w sposób okrutny… bijąc pięściami, kopiąc i waląc, czym się dało. Kilkunastoletni chłopiec pokazywał mi swoje okrwawione i pełne ran plecy. Barbarzyńskie metody. Jestem zaniepokojony o swoich uczniów. Są zatrzymani i aresztowani… Najgorsi są ci z ZOMO, to małpoludy… Walą pałami po głowach i we Wrocławiu, i w Legnicy, i w innych miastach. Smutne to, tragiczne. Znalazłem hasło nalepione na bramie Zamku: „Przeżyliśmy potop szwedzki, przeżyjemy i sowiecki”… Ruskich na ulicach prawie nie widać…
18.03.68 r.
Moi chłopcy są wolni. Nie dali się złapać. Chociaż kilku milicja pobiła. W mieście represje. W gabinecie dyrektora znowu bezpieka. Dopytują o atmosferę w szkole, o zachowania młodzieży i problemy wychowawcze. Dyrektor chodzi czerwony, napięty, ale… broni młodzieży. Mnie pytali, jak sobie radzę z klasami… Odparłem, że nie mam żadnych kłopotów, przeciwnie, moi chłopcy sprawiają mi wiele radości… Ze stolicy kolejne wieści, że biją studentów. Przez wielkie ośrodki akademickie przeszła fala niepokojów. Odbyły się wiece…
19.03.68 r.
Nadal terror. U dyrektora kolejni goście, tym razem zamknięte drzwi, narady. Ponure typy zjawiają się, łażą po korytarzach i znikają w głębi gabinetów. Krążą pogłoski o barbarzyńskim pobiciu wielu chłopców z innych szkół, o zatrzymaniach i przesłuchaniach. W kawiarniach i klubach ludzie rozmawiają półszeptem, pochylają się ku sobie i ciągle odwracają głowy, bacznie obserwując, kto wchodzi i gdzie siada. Atmosfera strachu… Przemówienie Gomułki, buńczuczne, groźne. Studenci bojkotują wykłady. Narasta atmosfera przemocy.
22.03.68 r.
W szkole zjawił się facet z bezpieki… młody, tylko nieco starszy ode mnie. Przedstawił mi się i mówił mniej więcej tak: „Dysponujemy dokumentacją pana działalności, mamy nawet fotografie gazetki szkolnej, w której uczniowie wyrażają się krytycznie o rzeczywistości… Mój brat bardzo pana chwali, jako nauczyciela i wiele panu zawdzięcza. Były jednak i donosy na pana, oskarżenia, że podburza pan młodzież przeciwko władzy. Dlatego przyszedłem pana ostrzec i wskazać na niebezpieczeństwa, jakie panu grożą. Byłoby dobrze, by nie brał pan udziału w żadnych demonstracjach, ani konspiracyjnych działaniach. Bo wiemy, że jeździ pan do Wrocławia i spotyka się z tamtejszymi literatami. Doradzam, by nie opuszczał pan na razie Legnicy. No i – zawahał się, jakby zakłopotany – musieliśmy panu założyć teczkę. Cokolwiek będzie pan teraz robić, zostanie tam zapisane… Mówię to panu prywatnie, jako brat pana ucznia, który, powtarzam, bardzo pana lubi i ceni… Ta teczka już będzie za panem wędrować”… Potem pożegnał się i wyszedł. Czyżby to był tak zwany „dobry” esbek. I naprawdę chciał mnie ostrzec, czy też został nasłany przez Urząd, by mnie spacyfikować? Tego nie wiem. Istotnie, jego brat jest moim uczniem.
26.03.68 r.
Złe wiadomości z Warszawy, jak zwykle spóźnione, represje ludzi kultury, artystów, pisarzy… Chłopcy w klasie czekają na moje komentarze. Przypominam im Mickiewicza, Filaretów, Filomatów, majówki, Dziady cz. III. – To znaczy, że każde pokolenie ma swoje „Dziady”? – pytają. – Tak, każde – odpowiadam. I każde dokonuje wyboru. Wy też – mówię. Widzę jak mierzą mnie wzrokiem... – Jesteśmy z panem – poważnie kiwają głowami. – Patrzę na brata esbeka z mojej klasy i pytam go: – Ty też? – Tak – śmiało odpowiada i patrzy mi prosto w oczy. Choć pojawia się we mnie cień wątpliwości…, czy nie donosi, staram się mu wierzyć. Pewnie wie, że zostałem ostrzeżony. Nie daje jednak tego po sobie poznać.
04.04.68 r.
Zostałem zmuszony do rezygnacji z pracy. Poczęła narastać wokół mnie atmosfera zastraszania… Już nie mogę dalej ciągnąć tego wózka. Dyrekcja wciąż podkłada mi pod nogi kłody, a życie w szkole robi się świńskie. Jakieś donosy, frakcje, stolikowe szepty, niedopowiedzenia. Nie można tego znieść…
15.04.68 r.
Nauczyciele szybko zamykają się w swoich gabinetach i przemykają pod ścianami jak cienie…, czuje się napięcie i lęk… chłopcy patrzą na mnie w milczeniu, na lekcji słuchają moich słów z uwagą, od miesiąca wydają się bardziej dojrzali niż kiedykolwiek dotąd. Czasami zadają tylko pytanie: – I co mamy robić, panie psorze? – Niezmiennie odpowiadam: – Myśleć i brać odpowiedzialność za swój język, słowa i czyny… Rozmawiamy przez aluzje, niedopowiedzenia, jakby fragmentarycznie. Operujemy głównie na ciele literatury. Pól do analizy zachowań człowieka nie brakuje.
25.04.68 r.
Dużo czytam, Tołstoja, Dostojewskiego, Czechowa. Nadrabiam braki, pogłębiam wiedzę. Chłonę też poezję współczesną, pisma literackie, tomiki, Karpowicza, Białoszewskiego, Grochowiaka, Herberta…
07.06.68 r.
Jakby mi się świat rozjechał, pękł i skruszył pod nogami. Wiosna, lato, a we mnie nie ma radości życia, wiary w przyszłość, entuzjazmu. Nawet ten dziennik zaczyna być zimny, pogięty i kuleje.
29.06.68 r.
Koniec roku szkolnego jakiś szklany, martwy… Żegnałem się bez wzruszenia, choć w środku coś pojękiwało, spóźniony żal. A więc już tu nie wrócę. Szkoda mi tylko chłopców z technikum. Maturzyści podchodzili po świadectwa uroczyści, ale i jakby smutni. Wiedzieli, że ja też odchodzę. Zostałem bez pracy, pieniędzy i chyba bez domu. Zacznę życie od nowa, bo i rodzina mi się rozsypuje. Gdzie pójdę, kiedy, jak? Nie wiem. Marzenie: pisać. W oczach młodych dziewczyn radość, śmiech i gwar, piękne zauroczenie światem. A ja wychodzę na ulicę jak wygnaniec, bez żadnego widoku.
Wrocław – agenci działają w środowisku literackim
W tym czasie byłem w Legnicy postacią dobrze znaną. Miałem za sobą głośny debiut książkowy („Ścięte ptaki”, Wyd. Literackie, Kraków, 1967 r., nagroda „Ugrupowania 66”, świetne recenzje, m.in. Jerzego Kwiatkowskiego), dwie ważne oficyny z Warszawy i Wrocławia zapowiadały dwie kolejne moje książki, „Rysy” i „Strefa ciszy”. Nie zdawałem sobie jednak sprawy, że moje dni w Legnicy są już policzone. W końcu roku szkolnego zostałem zmuszony do opuszczenia miasta. Byłem bez pracy. I nigdzie w okolicy nie mogłem jej znaleźć. Zacząłem szukać poza Legnicą. W końcu, po kilku miesiącach poszukiwań, zainstalowałem się w Klubie Seniora we Wrocławiu i pracowałem ze staruszkami. Ich już nie mogłem wyprowadzić na ulicę, by demonstrowali. Musiałem życie zaczynać od nowa.
Kiedy badałem dokumenty IPN, wertując materiały związane z tematem „Inwigilacja wrocławskiego środowiska literackiego przez bezpiekę”, nie znalazłem o sobie z legnickiego okresu ani słowa. Wszelki ślad po mitycznej teczce zaginął. A może jej w ogóle nie było? Może tylko „dobry” esbek zastosował wobec mnie szantaż, by wzbudzić strach.
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że agenci działają w całym środowisku literackim. Moja naiwność polityczna była duża. Nie orientowałem się, że agentami mogą być też moi koledzy, pisarze, pracownicy kultury, dziennikarze i Bóg wie, kto jeszcze. Dla mnie było nie do pomyślenia, by pisarz mógł stać się kapusiem. Pisarz, moralna ostoja narodu, barometr etyczny. W tej materii byłem zielony jak liść kapusty, chłopak z prowincji. Nie wiedziałem też, że donosicieli jest bardzo wielu. Później w dokumentach IPN doliczyłem się we wrocławskim środowisku literackim blisko trzydziestu. Z takimi oto kryptonimami: „Adam”, „Konar”, „Heller”, „Kasander”, „Zabłocki”, „Maria”, „Czar”, „Jan”, „Henryk 76”, „Andrzej”, „Podgórski”, „Melpomena”, „Meduza”, „Marzena”, „Bolesław”, „Karol Kowalski”, „Grek”, „RM”, „Zenon”, „Słomczyński”, „Kmicic”, „ Parka”, „Pomocnik”, „Roman”, „Jacek”, „101”. Rzecz jasna, działali w różnych okresach. Statystycznie jeden tajny współpracownik miał pod opieką dwu pisarzy. Środowisko literackie Wrocławia liczyło wtedy ok. 60 twórców.
Donosy przyjaciela
Jednym z najbardziej niebezpiecznych agentów okazał się t.w. „Konar”. W IPN znajduje się sporo dokumentów przez niego sprokurowanych. W marcu 1968 r., znam już jego nazwisko, ale nie wiem jeszcze, że jest agentem. To popularny prozaik, jeden z najważniejszych w polskiej literaturze pisarzy. Wkrótce mój dobry znajomy, a nawet, jak mi się wydawało, przyjaciel. Jego donosy bardzo zaszkodziły pisarzom i polskiej kulturze. Już 19 sierpnia 1964 r. donosi na wrocławskich twórców:
Uzgodnili, że będą popierali kandydaturę na prezesa Jerzego Putramenta, jeżeli taka zostanie zaproponowana. Zaś co do sprawy Słonimskiego, która ma być poruszana na zjeździe w związku z Listem 34, uzgodnili, że będą popierali stanowisko partii w tej sprawie. Zamierzają również wysunąć kandydaturę poety i dramaturga Tymoteusza Karpowicza do władz centralnych a szczególnie do pracy w komisji zagranicznej i rozdzielania stypendiów. („Konar”, IPN – doniesienie TW, 28.02.1968, sygn. IPN Wr 054/1247).
O co chodziło? Otóż o to, jak czytamy w relacjach z tamtego czasu, że wcześniej, w 1964 r. Antoni Słonimski złożył w kancelarii premiera PRL, Józefa Cyrankiewicza, krótki, dwuzdaniowy list protestacyjny przeciw ograniczeniom cenzury, podpisany przez 34 intelektualistów. I sprawa ta za Słonimskim ciągnęła się już potem długie lata. Cztery lata później, 28 lutego 1968 r. „Konar” ochoczo powiadamia w „Doniesieniu t.w.” swojego przełożonego, Inspektora Wydziału III, por. Jędrzejczaka:
Według relacji Jerzego Pluty – pisze – Antoni Słonimski i Paweł Jasienica rozesłali po wszystkich oddziałach ZLP zaproszenia na nadzwyczajne walne zebranie członków ZLP do Warszawy. Zebranie to miało mieć charakter protestu przeciwko jakimś ostatnim posunięciom ze strony rządu, a zwłaszcza w związku z wycofaniem „Dziadów” Dejmka ze sceny. Podobno zebrano 250 podpisów deklarujących chęć udziału w walnym zjeździe, a to jest za mało i wobec tego zjazd się nie odbędzie. Czy ktoś z wrocławskiego oddziału zadeklarował się, tego Jerzy Pluta nie wie.
W tzw. „Omówieniu” bezpieka odnotowuje:
Pluta pozostaje w naszym operacyjnym zainteresowaniu... Były z nim prowadzone rozmowy operacyjne. Jest brany pod uwagę, jako ewentualny kandydat na t.w.
A więc w taki sposób kaperuje się agentów. Najpierw zbiera się o nich informacje, a potem zarzuca się sieć. Rzecz jasna, nie miałem wtedy pojęcia, że taką sieć i na mnie będą zarzucać. Ale idźmy dalej. Przełożony agentów, por. Jędrzejczak, dopisuje:
… t.w. „Konar” w dalszym ciągu nastawiony został na zbieranie informacji w środowisku twórczym m. Wrocławia, o odgłosach i komentarzach jakie istnieją ostatnio w tym środowisku w związku z wydarzeniami „Dziadów” oraz walnego zjazdu pisarzy w Warszawie.
Wydarzenia marcowe są pod szczególną opieką agentury. Ale nie tylko te wydarzenia. Wszystko, co ma związek z polityką partii. Dlatego konfident „Konar” zbiera opinie, co ludzie sądzą o Sejmie, posłach, ministrach, mediach. Ma pełne ręce roboty. 21.04.1968 r., po spotkaniu z por. Jędrzejczakiem, w „Doniesieniu” pisze:
W okresie świątecznym miałem liczne spotkania i rozmowy na temat ostatnich wydarzeń… Moi rozmówcy byli z różnych sfer: pisarze, jak Drzewińska, Sidorski, Krzyżagórski, nauczycielka Wawrzyńska, inżynier Rebman, lekarz Józef Kula, kioskarz itd.
A więc szerokie spektrum społeczne. „Konar” wyciąga informacje i donosi do bezpieki. Por. Jędrzejczak zaciera z radości ręce. W „Omówieniu” pisze:
Treść doniesienia jest interesująca. Pochodzi od źródła sprawdzonego… Będzie on w dalszym ciągu zbierał dane i pogłębiał komentarze w środowisku dot. ostatnich wydarzeń marcowych.
No, i „Konar” pogłębia. 07.05.1968 r. po spotkaniu z por. Jędrzejczakiem donosi na wrocławskiego prozaika, Czesława Ostańkowicza i poetę, Janusza Stycznia. Szczególnie ohydny jest donos na Stycznia, wręcz obrzydliwy:
Wiadomo, że Czesław Ostańkowicz jest człowiekiem, któremu nie wolno ufać… – pisze – cała jego mentalność nastawiona jest na węszenie, gdzie i kogo nabrać na ileś tam tysięcy złotych… z pasją, wprost z nienawiścią mówił o młodym poecie wrocławskim, Styczniu i twierdził, że „Ossolineum” źle zrobiło wydając dwa tomiki marnej poezji Stycznia… Te dwa wydane tomiki Styczniowi zupełnie zawróciły w głowie… pozuje na zblazowanego genialnego poetę, chodzi obrośnięty, brudny, nigdzie nie pracuje, bo uważa, że praca byłaby poniżej jego poetyckiej, twórczej godności… Od siebie dodam: nie wierzę, by taki typek był ideowo zaangażowany w socjalizm. Za wygodny, za leniwy na to.
No i wiadomo, że Styczeń to czarna owca. Niby Ostańkowicz też, bo jest człowiekiem, któremu nie wolno ufać, ale Styczeń to już prawdziwa zakała socjalistycznego społeczeństwa. Doniesienie przyjmuje Inspektor Gr. IV, Wydz. III, Służby Bezpieczeństwa, por. J. Jędrzejczak i zastanawia się, co ma z takim Styczniem zrobić. Wpada na genialną myśl. Skoro Styczeń jest taki antysocjalistyczny, to akurat nadaje się na konfidenta. Bo kto się domyśli, że „taki typek”, co „pozuje na zblazowanego genialnego poetę”, donosi. I po jakimś czasie zakłada mu „Kwestionariusz” kandydata na t.w. (sygn. IPN Wr 032/784, t.2).Tyle tylko, że por. Jędrzejczak ma chyba złe rozeznanie, kogo się da skaperować, a kogo nie, bo przełożeni Jędrzejczaka wpisują uwagę: „Zrezygnować z dalszego opracowania”. Tak się namęczył biedak, a wyszły nici. Styczeń pokazał rogi i odstąpili od dalszego kaperowania. Na marginesie warto zauważyć, że jedną z metod działania bezpieki i wpływania na środowiska twórcze, była metoda zaprzyjaźniania się z artystami i pisarzami.
„Nie podpisałbym się pod takim marnym wierszem”
Ciekawą historię związaną z tą sprawą opowiada Urszula Benka w artykule o Januszu Styczniu. Benka relacjonuje:
On żyje obok tego świata… Nigdy nie miał problemów z cenzurą. Pisał wiersze zupełnie oderwane od rzeczywistości. Z oderwaniem od rzeczywistości wiąże się pewna anegdota. Kiedyś sąsiadem poety był funkcjonariusz Służby Bezpieczeństwa. Lubił Stycznia, bywał u niego, rozmawiali, czasami pili. Esbek przyznał się wreszcie, gdzie pracuje. Januszowi to widać nie przeszkadzało. Spotykali się czasem w Klubie Związków. Kiedyś esbekowi wpadła w ręce ulotka z rewolucyjnym wierszem, podpisanym „Styczeń 1982”. Był stan wojenny. W podpisie chodziło oczywiście o datę, ale ubek tego nie rozumiał – opowiada Benka. – I przyszedł z tym do Janusza, z wyrzutami, że jak to, dlaczego Janusz angażuje się w politykę… Styczeń wziął ulotkę, przeczytał wiersz i powiedział, że to nie on napisał. Tamten nie uwierzył. „Jak to – powiedział – przecież stoi wyraźnie: Styczeń”. „To nie moje” – odpowiedział poeta. „Ja takich wierszy nie piszę”. I wtedy stało się coś zdumiewającego. Janusz, taki wyciszony i niezaangażowany, złapał za krzesło, a był już po paru wódeczkach – i jak nie trzaśnie tego ubeka. „Co ty sobie, k… myślisz! Że podpisałbym się pod takim marnym wierszem!? (Adam Domagała, Zawsze była jakaś muza, „Gazeta Wyborcza”, 08-09.01.2000 r.).
No, ale idźmy dalej. „Konar” otrzymuje nowe zadanie. I skwapliwie wykonuje. Nie tylko relacjonuje wydarzenia, ale to i owo dodaje od siebie. A nawet z troską pochyla się nad swoimi ofiarami. 02.06.1968 r. składając por. Jędrzejczakowi relację, w „Doniesieniu” informuje:
Trudna sprawa z Ostańkowiczem… W rozmowie z dyr. Domu Książki Janem Wolskim i Elżbietą Drzewińską wyraziliśmy przypuszczenie, że Ostańkowicza drogo kosztują jego ekscesy i orgie seksualne.
Nawet życie prywatne nie uszło jego uwagi. Najważniejsza jest jednak troska o jedność środowiska literackiego i władzy oraz oblicze polityczne pisarzy. Dlatego „Konar” po spotkaniu z kpt. Jędrzejczakiem w kolejnym „Doniesieniu”, z 11.06.1968 r. zwierza się:
Odniosłem ogólne wrażenie, że XI Zjazd Pisarzy Ziem Zachodnich i Północnych przebiegał pod znakiem dobrej woli i chęci rozumienia się między pisarzami, a czynnikami rządowymi. Co do tego nie ma wątpliwości, gdy chodzi o organizatorów Zjazdu i autorów trzech referatów: J. Pierzchały, A. Wasilewskiego i W. Szewczyka. Ale i inni postronnie ujawniali w rozmowach tę dobrą wolę, np. Żukrowski, Wieczerska z Wrocławia, Pogan, Edward Kucharski, Wantuła, Zielonka. Jeśli chodzi np. o Ed. Kucharskiego to należy on do tych, którzy z własnej inicjatywy jeździli na spotkania autorskie, bezpłatnie, by wyjaśniać ludziom istotne przyczyny marcowych zamieszek i jakie jest prawdziwe stanowisko większości pisarzy wobec rozrabiaczy. Na moje zapytanie czy ciągle są opozycjoniści wśród literatów, Kucharski bez namysłu odpowiedział: „Ależ tak są. Żydzi”.
No i sprawa jasna. Trzeba jednak zajrzeć za kulisy zjazdu. I oto, co tam widzimy:
Nie obeszło się też za kulisami Zjazdu – pisze dalej „Konar” – bez pewnych zajść. I tak np. Stanisław Grochowiak w obecności Mikołajki i innych ostro zaatakował prezesa szczecińskiego Oddziału, Gwidona Kamińskiego, za jego głośny artykuł w „Trybunie Ludu”. Zresztą ten artykuł przypominający, by o przyjmowaniu członków do Z.L.P. decydowały czynniki partyjne, nie podobał się także innym, a Grochowiak swoją niechęć do Kamińskiego wyraził w formie wyjątkowo ostrej, bo radził mu, by sam siebie ze Związku usunął. Oburzenie Grochowiaka wydało się zrozumiałe, z tego względu, że do pisarzy polskich zaliczają się też pisarze katoliccy, którzy są patriotami i zwolennikami socjalizmu.
Po takiej relacji „Konar” zostaje przez kpt. St. Jędrzejczaka mocno pochwalony, bowiem materiał pochodzi „ze źródła prawdomównego i sprawdzonego”. Więc zaufanemu agentowi powierza się następne zadania. I „Konar” wykonuje je z nawiązką. 24.12.1968 r. w „Doniesieniu” pisze:
7-go grudnia odbyło się zebranie Zarządu Głównego ZLP… Z rozmów prywatnych w Warszawie (np. z Janem Edwardem Kucharskim i Andrzejem Wasilewskim) dowiedziałem się, że wśród opozycjonistów dużo jest karierowiczów, ludzi żądnych władzy i wpływów.
„Konar” ma duże możliwości operacyjne, bywa na zebraniach ZG ZLP, na sesjach, zjazdach, spotkaniach autorskich i jest cennym materiałem agenturalnym.
Najwięcej spotkań z konfidentami odbywało się w hotelach
Służba Bezpieczeństwa dysponowała własnymi lokalami, w których agenci spotykali się ze swoimi przełożonymi, by składać sprawozdania. Były to tzw. lokale kontaktowe (LK) albo mieszkania konspiracyjne (MK). W jednym ze sprawozdań (z 1962 roku) w sprawie lokali kontaktowych i mieszkań konspiracyjnych dowiadujemy się, że najwięcej spotkań z konfidentami odbywało się w hotelach Wrocławia, bo hotele uznawano za najbardziej dogodne i dyskretne miejsca. Trzema najczęściej wykorzystywanymi hotelami Wrocławia, oznaczonymi nazwami: „Goplana”, „Tęcza” i „Alfa”, kierowali byli funkcjonariusze SB. Nie podpisywano z nimi żadnej formalnej umowy. Bezpieka nie płaciła też za te lokale. Tylko kierownicy otrzymywali gratyfikacje finansowe, najczęściej w postaci 100 zł miesięcznie. A więc z punktu widzenia prawnego, działanie SB w hotelach było nielegalne. Pracownicy bezpieki zawiadamiali tylko telefonicznie kierowników o terminach spotkań, a kierownicy udostępniali im klucze. I w pokojach odbywały się spotkania z agentami. Tam funkcjonariusze wysłuchiwali ich raportów i zlecali nowe zadania. Dekonspiracja była prawie niemożliwa, ponieważ wokół krążyły tłumy gości. SB często jednak skarżyła się, że dysponuje zbyt małą ilością lokali konspiracyjnych, bowiem tylko co trzeci agent z nich korzysta. A zapotrzebowanie okazywało się dużo większe. Toteż SB spotkania organizuje u swoich przyjaciół, znajomych, koleżanek i kolegów, oczywiście płacąc im odpowiednie sumy. Niekiedy dzieci właścicieli lokali dekonspirowali agentów, a mimo to lokale nadal były wykorzystywane. Często agenci spotykali się z funkcjonariuszami w kawiarniach, klubach lub restauracjach. Największe kłopoty miała SB z tajnymi współpracownikami wywodzącymi się z księży i zakonników, bo – jak się dowiadujemy – księża i zakonnicy niemal nagminnie zawodzili, nie stawiali się w umówionym czasie, spóźniali się, nie byli przygotowani i nie przynosili zadawalających materiałów. Z braku lokali, spotykali się z księżmi i zakonnikami w samochodach prywatnych. Bezpieka nie zawsze była zadowolona z konfidentów. W pewnym miejscu raportu SB bardzo się skarży, że: „istnieje znaczna liczba TW, od których miesiącami nie otrzymujemy doniesień. Sieć taka staje się balastem”. Jak widać, ciężko się z klerem współpracowało.
Zakończenie
Życie wśród pisarzy, agentów i intryg było trudne, bulwersujące, ale i na swój sposób ciekawe. Nieraz załamywało, w sumie jednak wzmacniało. Tyle łajdactw, upokorzeń i podłości rzadko się spotyka w tak wielkim stężeniu. Nie brakowało też twórczych radości i satysfakcji, politycznych przyjaźni, rodzącego się zaufania i mądrej, dojrzałej współpracy. Z podziwem patrzyłem, jak ludzie podnoszą się z kolan i jak rosną im skrzydła. Były książki, rozmowy, zajęcia w domu, budowanie rodziny, wychowywanie dzieci.
W tamtych latach mocno przeżywaliśmy nasze trudne życie. Nie zdawaliśmy sobie jednak sprawy, że poza tym, co jest widoczne gołym okiem, toczy się jeszcze wielka gra zakulisowa, zarówno wewnątrz ruchu odnowy, jak i na zewnątrz, poza granicami kraju. Nie byliśmy świadomi ogromnych wpływów na polskie losy czynników politycznych zarówno wschodnich jak i zachodnich. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z gry wielkich interesów. W każdym razie ja sobie wtedy z tego nie zdawałem sprawy. Uczciwie się do tego przyznaję. Walkę o prawdę, a więc o zmianę systemu, traktowałem poważnie i brałem za nią odpowiedzialność. Cena, jaką za to zapłaciłem, była wysoka. Ale nie żałuję. Robiłem to, co wtedy robić należało. Widziałem lokalne układy i sprzysiężenie różnych wpływowych grup działających przeciwko takim naiwnym i samotnym żeglarzom jak ja, ale nie byłem w stanie nimi się zajmować, bo jak wtedy powiadaliśmy, ważniejsza była sprawa. Dlatego nie wiedziałem, że do głosu dochodzą z krzykliwymi i jakże wtedy atrakcyjnymi hasłami ludzie, którym ufaliśmy, idący na czele odnowy, a którzy potem okazali się zwykłymi agentami starego ładu, albo co gorsza, łajdakami wynajętymi przez międzynarodowe grupy kapitałowe, by niszczyć w zarodku wszelką piękną i jasną myśl narodową. Do dzisiaj zresztą wielu z nich nadaje ton życiu publicznemu. I szkodzi Polsce. Tak, czy inaczej, dzisiaj już wiem, że ponad naszymi głowami toczyła się bardzo skomplikowana gra interesów i bój o nowy kształt Polski i jej miejsce we współczesnym świecie. Nie wiemy jeszcze tylko, czym się to skończy, choć sporo czarnych chmur już zbiera się nad naszymi głowami.
Dla wielu czytelników moja książka może okazać się zaskakująca, szczególnie wielostronnie ukazany świat intryg i niegodziwości lokalnego środowiska literackiego. Musimy się jednak z minionym czasem rozliczyć i wskazać zło, które nas otaczało lub które nieśliśmy ze sobą. Bo inaczej ten porażający świat zła całkowicie nas ogarnie i pogrąży. Mówiąc językiem wielkiej literatury rosyjskiej: było i „strasznie i śmiesznie”. Pora najwyższa, by bulwersujące fakty z życia ówczesnego środowiska literackiego ujrzały światło dzienne.
■ Stanisław Srokowski – wykład wygłoszony 23 maja 2019 r.; opracowany z wykorzystaniem fragmentów książki „Życie wśród pisarzy, agentów i intryg”, Wyd. Magna Polonia, Mysłowice 2019 (strony: 9-30 i 338-339), nagrania wykładu i tekstu przekazanego przez S. Srokowskiego. Podtytuły SAP.
Poniżej: zdjęcia z książki „Życie wśród pisarzy, agentów i intryg” (rozdział „Legnica 1968”).
Stanisław Srokowski w Legnicy
Stanisław Srokowski na lekcji w szkole
Stanisław Srokowski, Legnica, 1968
Od lewej: Henryk Worcell, Stanisław Srokowski i Jerzy Pluta
kiermasz książek we Wrocławiu, lata 70-te
Od lewej: Miliwoj Slawiczek (Jugosławia)
i Czesław Ostańkowicz, lata 70-te
Stanisław Srokowski, koniec roku szkolnego, 1968
|